Выбрать главу

Cordelia zdumiona zamrugała oczami.

— To bardzo odważne z waszej strony, pilocie, ale zupełnie zbędne. Nie pochlebiajcie sobie. Zostaliśmy specjalnie wybrani ze względu na naszą ignorancję, nie wiedzę. Możemy jedynie zgadywać, co przewoził ów konwój. Nawet ja nie znam żadnych szczegółów technicznych. Jeśli przynajmniej z pozoru będziemy współpracować, mamy jakąś szansę, by wyjść z tego z życiem.

— Nie myśleliśmy o informacjach, proszę pani. Chodzi o ich inne zwyczaje.

Zapadła ciężka cisza. Cordelia westchnęła; czuła, jak zanurza się coraz głębiej w otchłań wątpliwości.

— Wszystko w porządku — powiedziała w końcu. — Ich reputacja jest mocno przesadzona. Niektórzy z nich to całkiem przyzwoici faceci. — Zwłaszcza jeden, dodał drwiąco głos w jej głowie. Ale nawet zakładając, że wciąż jeszcze żyje, czy naprawdę masz nadzieję znaleźć go wśród tego wszystkiego? Zaś znalazłszy, jak go ocalisz przed działaniem podarków, które sama przywiozłaś z piekielnych wytwórni, nie zdradzając przy tym wszystkiego? A może to tajemny pakt samobójczy? Czy w ogóle znasz samą siebie? Samą siebie…

Parnell, obserwując jej twarz, ponuro potrząsnął głową.

— Jest pani pewna?

— Nigdy jeszcze nikogo nie zabiłam i, na miłość boską, nie zamierzam zaczynać od moich własnych ludzi.

Parnell przyjął to do wiadomości, lekko wzruszając ramionami. Nie do końca udało mu się ukryć ulgę, jaka go ogarnęła.

— Poza tym mam po co żyć. Ta wojna nie może trwać wiecznie.

— Ktoś w domu? — spytał. A kiedy jej oczy powróciły do ekranów czytników, dodał w przebłysku intuicji: — A może gdzieś tam, w przestrzeni?

— Właśnie. Gdzieś tam.

Ze współczuciem pokiwał głową.

— Ciężko to znieść. — Badając wzrokiem nieruchomy profil Cordelii, dodał pocieszająco: — Ale ma pani rację, wcześniej czy później nasi chłopcy zdmuchną z nieba tych drani.

Cordelia odruchowo odparła “Ha!” i potarła twarz palcami, próbując pozbyć się napięcia. Przed jej oczami pojawiła się nagle wizja wielkiego okrętu wojennego pękniętego na pół, wysypującego z siebie żywe wnętrzności niczym monstrualny strąk. Zamarznięte sterylne nasiona, szybujące w bezwietrznej przestrzeni, wydęte po dekompresji, wirujące na wieki. Czy po czymś takim dałoby się rozpoznać twarz? — pomyślała. Razem z fotelem odwróciła się od Parnella dając mu znać, że rozmowa skończona.

Po godzinie wziął ich na hol barrayarski statek kurierski.

Najpierw poczuła znajomą woń — zapach metalu i oleju maszynowego oraz ozonu, przywodzący na myśl męską szatnię — przesycającą atmosferę barrayarskiego krążownika. Dwaj wysocy, odziani w czerń żołnierze, którzy eskortowali ją, trzymając mocno pod ramię, przeprowadzili Cordelię przez ostatnie wąskie owalne drzwi. Domyśliła się, że dotarli do więziennej części okrętu flagowego. Cała piątka Betan została bezlitośnie rozebrana, szczegółowo, wręcz z paranoiczną dokładnością, przeszukana i zbadana przez lekarzy. Następnie holografowano ich, pobrano wzory siatkówki, zidentyfikowano i wydano bezkształtne pomarańczowe piżamy. Mężczyźni zostali pojedynczo odprowadzeni do swych cel. Mimo pocieszających słów, jakimi wcześniej starała się uspokoić Parnella, Cordelia z przerażeniem wyobraziła sobie, jak Barrayarczycy poddają jej ludzi przesłuchaniom, wdzierając się coraz głębiej w poszukiwaniu informacji, których tamci nie posiadali. Tylko spokojnie, podpowiadał rozsądek. Z pewnością oszczędzą ich, aby dokonać wymiany jeńców.

Strażnicy wyprężyli się nagle. Odwróciwszy głowę, Cordelia ujrzała wysokiego barrayarskiego oficera wkraczającego do komory przejściowej. Dostrzegła nigdy dotąd nie widziane jaskrawożółte naszywki na kołnierzu ciemnozielonego munduru. Wstrząśnięta uświadomiła sobie, że oznaczają kontradmirała. Wiedząc, jaki ma stopień, natychmiast zorientowała się, z kim ma do czynienia i uważnie przyjrzała się mężczyźnie.

Vorrutyer, tak się nazywał. Współdowódca floty barrayarskiej, wraz z następcą tronu, księciem Sergiem Vorbarrą. Przypuszczała, że to on naprawdę dowodzi. Słyszała, że ma zostać następnym ministrem wojny Barrayaru. A zatem tak wygląda wschodząca gwiazda.

W pewnym sensie nieco przypominał Vorkosigana. Był troszkę wyższy przy podobnej wadze, choć u niego w mniejszym stopniu składały się na nią kości i mięśnie, zastąpione tłuszczem. Miał także ciemne włosy, nieco bardziej skręcone i nie tak mocno poznaczone siwizną. Był w podobnym wieku i zdecydowanie przewyższał Vorkosigana urodą. Miał także zupełnie inne oczy. Ciemne, aksamitnobrązowe, otoczone długimi czarnymi rzęsami; zdecydowanie najpiękniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziała w męskiej twarzy. Ich widok uruchomił w jej mózgu cichy, podświadomy alarm. Myślałaś, że stawiłaś już dziś czoło strachowi, ale myliłaś się. Dopiero teraz poznasz prawdziwe przerażenie. Strach pozbawiony podniecenia i nadziei. Dziwne, bowiem oczy te winny ją pociągać. Odwróciła wzrok, powtarzając stanowczo w duchu, że niepokój i natychmiastowa niechęć do tego człowieka to tylko nerwy. Czekała.

— Jak się nazwasz, Betanko? — warknął. Cordelia poczuła, że ogarniają dziwne wrażenie déjà vu.

Usiłując odzyskać równowagę zasalutowała i oznajmiła energicznie:

— Kapitan Cordelia Naismith, Betańskie Siły Ekspedycyjne. Wypełniamy misję bojową. Jesteśmy żołnierzami. — Rzecz jasna nie zrozumiał tego prywatnego dowcipu.

— Ha. Rozbierzcie ją i odwróćcie.

Cofnął się, nie spuszczając z niej oczu. Dwóch uśmiechniętych żołnierzy posłuchało rozkazu. Nie podoba mi się to wszystko… Zmusiła się do przybrania obojętnej miny, sięgając po ukryte źródła opanowania. Spokojnie. Spokojnie. Ten człowiek chce cię zdenerwować. Widzisz to w jego oczach, jego głodnych oczach. Spokojnie.

— Trochę stara, ale nada się. Przyślę po nią później.

Strażnik cisnął jej piżamę. Cordelia ubierała się powoli, aby zirytować ich tą odwrotnością striptizu, dokładnymi, kontrolowanymi ruchami, pasującymi bardziej do japońskiej ceremonii parzenia herbaty. Jeden z żołnierzy warknął, drugi pchnął ją szorstko w plecy prowadząc do celi. Uśmiechnęła się kwaśno, widząc, że odniosła sukces i pomyślała: cóż, przynajmniej choć trochę kontroluję jeszcze swoją przyszłość. Czy mam przyznać sobie dodatkowe punkty, jeśli uda mi się ich zmusić do pobicia mnie?

Strażnicy wepchnęli ją do metalowej klitki i zostawili samą. Cordelia dla własnej rozrywki kontynuowała swą grę. Klęknęła wdzięcznie na podłodze, poruszając się tak samo jak przedtem. Prawy palec u nogi spoczął na lewym, tak jak powinien, ręce leżały bez ruchu na udach. Ich dotknięcie przypomniało Cordelii o miejscu na lewej nodze pozbawionym wszelkiej wrażliwości na ciepło, zimno, ból, nacisk. Zawdzięczała je swemu ostatniemu zetknięciu z barrayarską armią. Siedząc z półprzymkniętymi oczami pozwoliła swym myślom odpłynąć w nadziei, że jej prześladowcy uznają to za głęboką, może wręcz niebezpieczną medytację. Nawet udawana agresja jest lepsza niż nic.

Po jakiejś godzinie ciszy, kiedy nie przywykłe do klęczącej pozycji mięśnie protestowały coraz bardziej, strażnik powrócił.

— Admirał cię wzywa — stwierdził lakonicznie. — Chodź.

Ze strażnikami u boków ponownie odbyła wędrówkę przez cały statek Jeden z żołnierzy uśmiechał się szeroko i rozbierał ją wzrokiem, drugi patrzył z litością, co było znacznie bardziej niepokojące. Zaczęła się zastanawiać czy przypadkiem czas spędzony z Vorkosiganem nie sprawił, że zaczęła lekceważyć ryzyko związane z niewolą. Wreszcie dotarli na teren kwater oficerskich i zatrzymali się przed owalnymi metalowymi drzwiami, jednymi z rzędu identycznych drzwi. Uśmiechnięty strażnik zapukał i głos ze środka polecił mu wejść.