Zęby Vorkosigana zacisnęły się, jego zmrużone oczy miały nieprzenikniony wyraz. Wargi rozchyliły się w drapieżnym uśmiechu i natychmiast zamknęły ponownie.
— Muszę zgłosić formalny protest. Lądując z wojskami na Escobarze, porzucasz swój posterunek.
— Protestuj sobie, ile chcesz. — Książę podszedł do niego na kilka centymetrów, spojrzał mu prosto w twarz i zniżył głos. — Ale nawet mój ojciec nie będzie żył wiecznie. A kiedy nadejdzie ten dzień, twój ojciec nie zdoła cię już ochronić. Ty, Vortala i wszyscy jego pomagierzy jako pierwsi staniecie pod ścianą. Przyrzekam ci to. — Uniósł wzrok, przypominając sobie o obecności milczącego Illyana, stojącego przy drzwiach do łazienki. — Albo może odeślę cię z powrotem do kolonii trędowatych na kolejne pięć lat służby patrolowej.
W głębi łazienki pogrążony w półśnie Bothari poruszył się niespokojnie, po czym, ku przerażeniu Cordelii, zaczął chrapać. Porucznik Illyan zgiął się w pół w napadzie głośnego kaszlu.
— Przepraszam — wykrztusił i wycofał się do łazienki, starannie zamykając za sobą drzwi. Włączył światło i posłał Cordelii przerażone spojrzenie. Odpowiedziała mu pełnym rozpaczy grymasem. Z trudem obrócili na bok bezwładne ciało Bothariego, póki znów nie zaczął spokojnie oddychać. Cordelia uniosła oba kciuki i porucznik skinął głową, po czym wyszedł na zewnątrz.
Książę opuścił już kwaterę Vorkosigana. Admirał Vorhalas pozostał jeszcze przez chwilę, aby zamienić parę słów ze swym podwładnym.
— …na piśmie. Podpiszę go przed odlotem.
— Przynajmniej nie leć tym samym statkiem — prosił z powagą Vorkosigan.
Vorhalas westchnął.
— Doceniam, że próbujesz zdjąć mi z karku ten ciężar, ale po śmierci Vorrutyera — dzięki ci za nią, Boże — ktoś musi posprzątać to bagno. Książę nie zgadza się na ciebie, więc wygląda na to, że muszę to być ja. Czemu nie możesz wyżywać się na żołnierzach, jak normalni ludzie, zamiast jak wariat atakować swych przełożonych? Widząc, jak spokojnie znosisz wybryki Vorrutyera sądziłem, że wyleczyłeś się już z tego.
— Wszystko to nie ma już teraz żadnego znaczenia. Jego śmierć rozwiązała problem.
— Amen. — Vorhalas odruchowo uczynił gest odpędzający złe moce. Bez wątpienia był to relikt dzieciństwa, zwyczaj pozbawiony prawdziwej wiary.
— A tak przy okazji, co to jest kolonia trędowatych? — spytał zaciekawiony Vorkosigan.
— Nigdy nie słyszałeś tego określenia? Cóż, chyba nawet wiem, dlaczego. Ani razu nie zastanawiałeś się nad tym, czemu wśród twojej załogi znajduje się zawsze tak wysoki procent nieudaczników, niepoprawnych awanturników i ludzi nie nadających się do służby?
— Nie spodziewałem się, że dostanę śmietankę.
— W dowództwie nazywali to kolonią trędowatych Vorkosigana.
— Ze mną samym jako głównym trędowatym? — Vorkosigan sprawiał wrażenie bardziej rozbawionego niż urażonego. — No cóż, jeśli to byli najgorsi ludzie z naszej armii, może jednak unikniemy klęski. Uważaj na siebie. Nie mam ochoty zostać jego zastępcą.
Vorhalas zachichotał i uścisnęli sobie dłonie. Admirał ruszył do drzwi, nagle jednak przystanął.
— Czy sądzisz, że zorganizują kontratak?
— Mój Boże, oczywiście, że tak. To nie jakiś wysunięty posterunek graniczny. Ci ludzie walczą o swoje domy.
— Kiedy?
Vorkosigan zastanowił się przez chwilę.
— Po tym, jak zaczniecie wyładunek wojsk, ale zanim jeszcze go zakończycie. Czy sam postąpiłbyś inaczej? To najgorszy moment na zorganizowanie odwrotu. Załogi nie mają pojęcia: startować czy lądować, statki macierzyste rozpraszają się i uciekają przed ogniem atakujących, niezbędne zapasy w ogóle nie zostają wyładowane, system dowodzenia szwankuje; całą operacją kieruje niedoświadczony dowódca…
— Już trzęsę się ze strachu.
— Spróbuj jak najdłużej odwlekać start. I upewnij się, że dowódcy oddziałów naziemnych znają dokładnie plany odwrotu.
— Książę ma odmienne plany.
— Tak. Nie może się doczekać chwili, gdy poprowadzi defiladę.
— Co radzisz?
— Nie jestem twoim dowódcą, Rulfie.
— To nie moja wina. Poleciłem twoją osobę cesarzowi.
— Wiem. Nie przyjąłem propozycji. Zamiast tego zarekomendowałem ciebie.
— I skończyło się na tym przeklętym sodomicie Vorrutyerze. — Vorhalas ponuro potrząsnął głową. — Coś tu nie gra…
Vorkosigan podprowadził go łagodnie do drzwi. Gdy jego gość wyszedł, odetchnął z ulgą, ale pozostał w miejscu, najwyraźniej myśląc o przyszłości. Po chwili uniósł wzrok i spojrzał z bólem na stojącą w drzwiach łazienki Cordelię.
— Słyszałem, że kiedy starożytni Rzymianie organizowali triumf dla uczczenia zwycięzcy, u jego boku zawsze jechał ktoś, kto szeptał mu do ucha, by pamiętał, że jest śmiertelny i że czeka go śmierć tak samo jak innych. Starożytni Rzymianie pewnie też uważali go za uciążliwego nudziarza.
Cordelia milczała.
Vorkosigan i Illyan zniknęli w łazience, aby wydostać Bothariego z ciasnej prowizorycznej kryjówki. Byli już w drzwiach, kiedy Vorkosigan zaklął.
— On nie oddycha.
Illyan syknął przez zęby. Pospiesznie położyli Bothariego na podłodze. Vorkosigan przyłożył ucho do piersi sierżanta i pomacał jego szyję, szukając pulsu.
— Sukinsyn. — Obiema pięściami uderzył mocno w mostek Bothariego, po czym znów zaczął nasłuchiwać. — Nic.
Vorkosigan wstał z groźną miną.
— Illyanie, idź poszukaj tego, od kogo dostałeś te jaszczurcze siki. Niech natychmiast da ci antidotum. Szybko. I dyskretnie. Bardzo dyskretnie.
— Ale jak… Co, jeśli… Czy nie powinien pan… Czy warto… — zaczął Illyan. Bezradnie rozłożył ręce i umknął na zewnątrz.
Vorkosigan spojrzał na Cordelię.
— Pchasz czy dmuchasz?
— Wolę pchać.
Uklękła obok Bothariego, zaś Vorkosigan podszedł do jego głowy, przechylił ją do tyłu i zaaplikował sierżantowi haust powietrza. Cordelia przycisnęła krawędzie dłoni do mostka mężczyzny i pchnęła z całych sił, ustalając rytm. Raz, dwa, trzy, oddech, i jeszcze raz, i jeszcze. Nie przestawaj. Po krótkim czasie jej ramiona zaczęły drżeć, na czoło wystąpił pot. Czuła, jak z każdym pchnięciem końce pękniętych żeber ocierają się o siebie; kłucie w klatce piersiowej stawało się nie do zniesienia.
— Musimy się zamienić.
— Świetnie. Zaczyna brakować mi tchu.
Zamienili się miejscami, Vorkosigan przejął masaż serca, Cordelia zacisnęła palce na nosie Bothariego i schyliła się do jego ust. Wargi sierżanta były wilgotne od śliny Vorkosigana. Ta straszliwa parodia pocałunku wstrząsnęła nią, jednakże wymiganie się od obowiązku było nie do pomyślenia. Oboje kontynuowali próby ocucenia Bothariego.
Wreszcie pojawił się zdyszany porucznik Illyan. Natychmiast ukląkł obok ciała i przycisnął do tętnicy szyjnej nową ampułkę. Nic się nie stało. Vorkosigan nie przestawał naciskać piersi sierżanta.
Nagle Bothari zadrżał, po czym zesztywniał, wyginając plecy w łuk. Odetchnął raz, płytko, po czym znów znieruchomiał.
— No, dalej — rzuciła Cordelia na wpół do siebie.
Z ostrym spazmatycznym świstem nieprzytomny mężczyzna znów zaczął oddychać, urywanie, lecz w miarę regularnie. Cordelia usiadła ciężko na podłodze i spojrzała na niego z pozbawionym radości triumfem.
— Cholerny męczennik.