Cordelia wstała i spojrzała na niego przeciągle.
— Bycie Barrayarczykiem musi przypominać życie wśród kanibali.
Zapadła długa cisza. W końcu Dubauer przerwał ją jękiem. Vorkosigan poruszył się lekko.
— Co zatem proponujesz?
Znużonym gestem potarła skroń, poszukując słów, które zdołałyby przeniknąć beznamiętną fasadę jego twarzy. Jej żołądek zadygotał, język sztywnością dorównywał kołkowi, nogi drżały z powodu wyczerpania, obniżenia poziomu cukru we krwi i reakcji pobólowej.
— Gdzie właściwie zamierzasz się udać? — spytała wreszcie.
— Znam pewne miejsce — kryjówkę z zapasami. Zamaskowaną. Znajduje się w niej sprzęt łącznościowy, żywność, broń. Przejęcie tych zapasów umożliwiłoby mi — no, cóż — rozwiązanie problemów dowódczych.
— Czy są tam też lekarstwa i środki opatrunkowe?
— Tak — przyznał niechętnie.
— Doskonale. — I tak nic ją to nie kosztuje. — Będę z tobą współpracować — dam słowo, że pozostanę twoim więźniem — pomogę ci we wszystkim, co nie narazi na niebezpieczeństwo mojego statku — jeśli pozwolisz mi zabrać ze sobą podporucznika Dubauera.
— To niemożliwe. On nie może chodzić.
— Sądzę, że da radę, jeżeli mu pomogę.
Vorkosigan spojrzał na nią z irytacją, wyraźnie zbity z tropu.
— A jeśli odmówię?
— Wówczas możesz albo zostawić nas oboje, albo od razu nas zabić. — Odwróciła wzrok od jego noża, dumnie uniosła podbródek i czekała.
— Nie zabijam jeńców.
Cordelia z ulgą przyjęła fakt, iż użył liczby mnogiej. Najwidoczniej w dziwnym umyśle Barrayarczyka Dubauer z powrotem awansował w szeregi ludzkości. Uklękła, aby pomóc mu wstać, modląc się w duchu, by ten, jak mu tam, Vorkosigan, nie postanowił zakończyć całej sprawy, ogłuszając ją i zabijając botanika na miejscu.
— Zgoda — skapitulował, rzucając jej osobliwe, czujne spojrzenie. — Zabieraj go. Ale musimy poruszać się szybko.
Cordelia zdołała podnieść podporucznika na nogi. Zarzuciwszy sobie na ramiona jego ciężką rękę, poprowadziła go. Z początku szedł chwiejnie i niezdarnie. Odniosła wrażenie, że Dubauer słyszy, lecz nie potrafi wyłuskać znaczenia z szumu mowy.
— Sam widzisz — broniła go rozpaczliwie — Wciąż potrafi chodzić. Potrzebuje tylko nieco pomocy.
Kiedy dotarli na skraj łąki, ostatnie, niemal poziome promienie wieczornego słońca pokryły ją długimi pasmami czarnego cienia, przypominającymi tygrysie pręgi. Vorkosigan przystanął.
— Gdybym był sam — stwierdził — przez całą drogę do kryjówki żywiłbym się żelaznymi racjami z mojego wyposażenia. Ponieważ jednak macie mi towarzyszyć, musimy podjąć ryzyko przeszukania waszego obozu. Potrzebna nam żywność. Możesz pochować swojego oficera. Ja tymczasem rozejrzę się wokół.
Cordelia skinęła głową.
— Poszukaj też czegoś do kopania. Najpierw muszę zająć się Dubauerem.
Skinieniem głowy potwierdził, że usłyszał jej prośbę, po czym ruszył w stronę kręgu największych zniszczeń. Cordelia zdołała wkrótce wydobyć z ruin kobiecego namiotu parę na wpół spalonych śpiworów. Nie znalazła jednak żadnych ubrań, leków, mydła, nawet wiadra, w którym mogłaby przynieść albo podgrzać wodę. Ostatecznie udało jej się doprowadzić podporucznika do źródła i obmyć samego Dubauera, jego rany i spodnie najlepiej, jak potrafiła, w czystej, zimnej wodzie. Następnie wytarła go jednym śpiworem, założyła mu podkoszulek i kurtkę mundurową, a potem owinęła całego drugim śpiworem, niby sarongiem. Podporucznik dygotał i jęczał, ale nie opierał się.
Tymczasem Vorkosigan natrafił na dwie skrzynki racji żywnościowych. Ich etykiety spłonęły, same opakowania nie zostały jednak uszkodzone. Cordelia rozdarła srebrzystą torebkę, dodała do niej źródlanej wody i otrzymała wzmocnioną soją owsiankę.
— Mamy szczęście — zauważyła. — Dubauer z pewnością będzie mógł to przełknąć. Co jest w drugiej skrzynce?
Vorkosigan dodał wody do swojej torebki, zamieszał, naciskając palcami i powąchał uzyskaną w rezultacie substancję.
— Nie jestem pewien — przyznał, podając jej opakowanie. — Pachnie raczej dziwnie. Może się zepsuło?
Była to biała pasta o ostrej woni.
— Wszystko w porządku — uspokoiła go Cordelia. — To tylko syntetyczny sos do sałatek z pleśniowego sera. — Z powrotem usiadła na ziemi, zastanawiając się nad ich jadłospisem. — Przynajmniej to jedzenie wysokokaloryczne — pocieszyła się i zapytała: — Nie przypuszczam, abyś miał przy sobie łyżkę?
Vorkosigan odpiął od pasa jakiś przedmiot i podał go jej bez słowa. Okazało się, iż jest to kilka użytecznych narzędzi, złożonych razem — w tym łyżka.
— Dzięki — Cordelia czuła absurdalną radość, jakby spełnienie jej drobnego życzenia było możliwe wyłącznie dzięki magicznej sztuczce.
Vorkosigan wzruszył ramionami i powędrował w mrok na dalsze poszukiwania, ona zaś zaczęła karmić Dubauera. Podporucznik był najwyraźniej okropnie głodny, ale sam nie potrafił zaspokoić swego apetytu.
Vorkosigan wrócił w pobliże źródła.
— Znalazłem coś takiego — podał jej małą geologiczną łopatkę, długą na jakiś metr; zazwyczaj służyła ona do pobierania próbek gleby. — To marne narzędzie do twoich celów, ale na razie nie natrafiłem na nic lepszego.
— Należała do Rega. — Cordelia wzięła łopatę. — Powinna wystarczyć.
Zaprowadziła Dubauera w miejsce tuż obok zaplanowanego miejsca pochówku i posadziła go na ziemi. Zastanawiała się, czy nie przykryć go paprociami z lasu, i postanowiła, że później ich nazbiera. Zaznaczyła kształt grobu na ziemi nie opodal miejsca śmierci Rosemonta i zaczęła dziubać łopatką gęstą darń.
Vorkosigan wynurzył się z mroku.
— Znalazłem kilka zimnych świateł. — Złamał rurkę szerokości długopisu i położył ją na ziemi, skąd promieniowała niesamowitym, choć jednocześnie mocnym błękitnozielonym blaskiem. Cały czas krytycznym wzrokiem przyglądał się usiłowaniom Cordelii.
Z nową wściekłością zaatakowała darń. Wynoś się, pomyślała, i pozwól mi w spokoju pogrzebać przyjaciela. Nagle zaniepokoiła ją nowa myśl — może nie da mi skończyć? Zbyt wolno to idzie… Zaczęła pracować ze zdwojoną siłą.
— W tym tempie będziesz kopać do przyszłego tygodnia.
Gdyby poruszała się dostatecznie szybko, czy zdołałaby rąbnąć go w twarz łopatą? Choć jeden, jedyny raz…
— Idź, posiedź z tym twoim botanikiem. — Wyciągnął do niej rękę. Dopiero po chwili zrozumiała, że zaoferował pomoc.
— Och… — oddała mu łopatę. Vorkosigan wyjął wojskowy nóż, przeciął darń w zaznaczonych przez nią miejscach i zabrał się za kopanie, znacznie sprawniej niż ona.
— Jakie gatunki padlinożerców tu odkryliście? — spytał między kolejnymi machnięciami łopatą. — Ile to ma mieć głębokości?
— Nie jestem pewna — odparła. — Jesteśmy tutaj dopiero od trzech dni. Ale to bardzo skomplikowany ekosystem i zdaje się, że większość możliwych nisz pozostaje wypełniona.
— Hm.
— Porucznik Stuben, nasz główny zoolog, natrafił na kilka trawożernych sześcionogów. Nie żyły już i były częściowo pożarte. Raz dostrzegł przy nich coś, co nazwał puchatymi krabami.
— Duże? — zapytał z ciekawością Vorkosigan.
— Nie powiedział. Widziałam kiedyś zdjęcia ziemskich krabów. Nie wyglądały na duże — może wielkości twojej dłoni.
— Zatem metr powinien wystarczyć.