Kiedy w końcu drzwi celi otwarły się, zdumiało ją to tak bardzo, że odskoczyła pod ścianę, boleśnie uderzając w nią głową. Jednakże w wejściu stanął tylko porucznik kierujący więzieniem. Towarzyszył mu pielęgniarz. Porucznik miał na czole interesujący czerwono-fioletowy siniak wielkości jajka; pielęgniarz sprawiał wrażenie wyczerpanego.
— To drugi tak poważny przypadek — stwierdził oficer. — Potem możesz po prostu przejść się kolejno po celach.
Śmiertelnie blada i zmęczona tak bardzo, że nie miała siły mówić, Cordelia odwinęła rękę pokazując ją pielęgniarzowi. Był on bez wątpienia fachowcem, lecz brakowało mu delikatności naczelnego chirurga. Niemal zemdlała, zanim w końcu założył jej plastykowy opatrunek.
Więcej ataków nie było. Przez otwór w ścianie dostarczono jej czysty uniform więzienny. Dwie racje później wyczuła kolejny skok przestrzenny. Myśli Cordelii krążyły nieustannie po orbicie strachu. Kiedy spała, natychmiast zaczynała śnić, a wszystkie jej sny były koszmarami.
Kiedy strażnik zjawił się, aby wyprowadzić ją z celi, ujrzała, że towarzyszy mu porucznik Illyan. O mało nie ucałowała go z radości, jaką sprawił jej widok znajomej twarzy. Zamiast tego odchrząknęła nieśmiało i spytała z czymś co, jak miała nadzieję, mogło zostać uznane za nonszalancję:
— Czy komodor Vorkosigan nie ucierpiał podczas ataku?
Brwi mężczyzny uniosły się; rzucił jej badawcze, rozbawione spojrzenie.
— Oczywiście, że nie.
To “oczywiście” sugerowało, że nawet nie został ranny. Do oczu Cordelii napłynęły łzy ulgi. Próbowała je ukryć, przywdziewając maskę chłodnego profesjonalnego zainteresowania.
— Dokąd mnie zabieracie? — spytała, gdy opuścili więzienie i znaleźli się w korytarzu.
— Do lądownika. Zostanie pani przeniesiona do obozu jenieckiego na planecie, gdzie pozostanie pani do czasu sfinalizowania umowy o wymianie więźniów. Wówczas zaczniemy wysyłać was do domu.
— Do domu! A co z wojną?
— To już skończone.
— Skończone! — Wprost nie chciało jej się w to wierzyć. — Skończone. Szybko poszło. Czemu zatem Escobarczycy nas nie ścigają?
— Nie mogą. Zablokowaliśmy wylot tunelu.
— Zablokowaliście? Nie zorganizowaliście blokady?
Potrząsnął głową.
— Jak, do diabła, można zablokować tunel?
— To bardzo stary sposób. Używamy do tego banderów.
— Hę?
— Wysyłamy do środka statek i ustawiamy wszystko tak, by w połowie drogi między punktami węzłowymi doszło do potężnej eksplozji antymaterii. Dzięki temu powstaje rezonans; póki nie wygaśnie, przez parę tygodni nic nie przedostanie się na drugą stronę.
Cordelia zagwizdała cicho.
— Sprytne. Czemu sami o tym nie pomyśleliśmy? W jaki sposób wydostajecie pilota?
— Może właśnie dlatego nie wpadliście na ten pomysł. Nie wydostajemy.
— Boże, co za śmierć. — Cordelia wyobraziła to sobie i zadrżała.
— To byli ochotnicy.
Ogłuszona potrząsnęła głową.
— Tylko Barrayarczyk… — Usiłując znaleźć mniej przerażający temat spytała: — Jak dużo osób wzięliście do niewoli?
— Niewiele. W sumie jakiś tysiąc. Na Escobarze zostawiliśmy ponad jedenaście tysięcy żołnierzy. Fakt, że musimy wymienić każdego z was na dziesięć osób, czyni z was bardzo cennych jeńców.
Lądownik do przewozu więźniów był niewielkim, pozbawionym okien statkiem. Oprócz Cordelii podróżowało nim dwoje innych więźniów — asystent jej własnego inżyniera oraz ciemnowłosa escobarska dziewczyna, z którą wcześniej Cordelia dzieliła celę. Technik zaproponował, aby cała trójka opowiedziała, co się z nimi działo, choć sam niewiele miał do zrelacjonowania. Cały czas spędził w celi z trzema pozostałymi członkami załogi, którzy poprzedniego dnia zostali przewiezieni na planetę.
Piękna Escobarka, młoda kobieta w stopniu podporucznika, którą schwytano, kiedy jej statek został uszkodzony podczas walki o tunel przestrzenny prowadzący do Koloni Beta ponad dwa miesiące wcześniej, opowiedziała jeszcze krótszą historię.
— W którymś momencie musiałam stracić rachubę czasu — stwierdziła z lekkim niepokojem. — To nietrudne, kiedy jest się zamkniętym samotnie w celi. Tyle że wczoraj ocknęłam się w ich izbie chorych i nie pamiętałam, skąd się tam wzięłam.
Jeśli ich lekarz jest tak dobry jak wyglądał, nigdy sobie nie przypomnisz, pomyślała Cordelia.
— Czy pamięta pani admirała Vorrutyera?
— Kogo?
— Nieważne.
W końcu statek wylądował i otwarto właz. Przez powstały otwór do środka wpadł promień słońca i świeży letni powiew. Słodkie pachnące powietrze, które uświadomiło im nagle, że od tygodni żyli w smrodzie.
— O rany, co to za miejsce? — spytał osłupiały technik, gdy poganiany przez strażników wyszedł na zewnątrz. — Jak tu pięknie!
Cordelia ruszyła za nim i bez cienia wesołości roześmiała się w głos, natychmiast rozpoznając otoczenie.
Na obóz jeniecki składał się potrójny szereg barrayarskich namiotów, brzydkich szarych półcylindrów otoczonych polem siłowym. Ulokowano go na dnie rozległego amfiteatru, pośród suchych lasów poprzecinanych licznymi strumieniami, pod turkusowym niebem. Stając w ciepłym popołudniowym słońcu Cordelia odniosła wrażenie, jakby nagle cofnęła się w czasie.
Dostrzegła nawet wejście do podziemnej kryjówki. Nie było już zamaskowane — wręcz przeciwnie, poszerzono je i otoczono wielkim utwardzonym placem, na którym lądowały kolejne oczekujące na załadunek statki. Okolica tętniła życiem. Kaskada i staw zniknęły. Maszerując naprzód Cordelia rozglądała się, pochłaniając wzrokiem swoją planetę. Teraz, kiedy się nad tym zastanowiła, fakt, że tu właśnie ich odesłano, wydawał się nieunikniony, całkowicie logiczny. Bezradnie potrząsnęła głową.
Wraz z jej escobarską towarzyszką zostały zarejestrowane przez schludnego i całkowicie obojętnego strażnika i skierowane do namiotu w połowie jednego z rzędów. W środku zastały jedenaście kobiet w pomieszczeniu przeznaczonym dla pięćdziesięciu. Mogły przebierać w łóżkach.
Więźniarki o dłuższym stażu skoczyły ku nim, spragnione wieści. Pulchna, mniej więcej czterdziestoletnia kobieta, szybko zaprowadziła porządek.
— Jestem porucznik Marsha Alfredi — przedstawiła się. — Najwyższy rangą oficer w tym namiocie. Jeśli w ogóle można mówić o jakimś porządku w tej ohydnej dziurze. Czy wiecie, co się, do diabła, dzieje?
— Kapitan Cordelia Naismith, Betańskie Siły Ekspedycyjne.
— Dzięki Bogu. Teraz ty będziesz się z tym wszystkim użerać.
— O rany — westchnęła Cordelia, szykując się na najgorsze. — Jak wygląda sytuacja?
— Przeszłyśmy piekło. Strażnicy to świnie. I nagle ni z tego, ni z owego wczoraj po południu zjawiła się gromadka wysokich barrayarskich oficerów. Z początku uznałyśmy, że szukają kandydatek do gwałtu, tak jak ich poprzednicy. Ale dziś rano mniej więcej połowa strażników zniknęła — i to tych najgorszych — i została zastąpiona nowymi, zachowującymi się jak na defiladzie. No i barrayarski komendant obozu — nie mogłam w to uwierzyć — dziś rano wyprowadzili go na lądowisko i rozstrzelali. Na oczach wszystkich!