To była prosta stalowa płyta, standardowy barrayarski model wojskowy. Nazwisko, daty — wszystko w idealnym porządku. Cordelia przesunęła palcem po napisach. Bez wątpienia trwała robota. Vorkosigan wydał ostatnie rozkazy i dołączył do niej.
— Zgadza się?
— Owszem — uśmiechnęła się. — Zdołałeś znaleźć grób?
— Tak. Wasz obóz jest nadal widoczny z powietrza, jeśli leci się na dość niskim pułapie, choć kolejna pora deszczowa z pewnością zatrze wszystkie ślady.
Przy drzwiach biura wybuchło nagle zamieszanie. Oboje usłyszeli głos strażnika.
— To pan tak mówi. Równie dobrze mogą tu być bomby. Nie może pan tego tu wnieść.
Odpowiedział mu drugi głos.
— Musi osobiście potwierdzić ich odbiór. Takie mam rozkazy. Zachowujecie się, jakbyście to wy wygrali tę przeklętą wojnę.
Drugi mówca, mężczyzna w ciemnoczerwonym mundurze escobarskiego technika medycznego, wszedł do biura, odwrócony plecami do zebranych, prowadząc za sobą na kablu kontrolnym unoszącą się w powietrzu paletę, przypominającą niesamowity balon. Na paletę załadowano wielkie kanistry, każdy z nich wysoki na około pół metra, upstrzony kontrolkami, przełącznikami i otworami pozwalającymi na dostęp do środka. Cordelia natychmiast poznała owe urządzenia i zesztywniała, czując gwałtowny przypływ mdłości. Vorkosigan patrzył na nie obojętnie.
Technik obejrzał się przez ramię.
— Mam tu kwit odbioru, wymagający osobistego podpisu admirała Vorkosigana. Czy admirał tu jest?
Vorkosigan podszedł ku niemu.
— To ja jestem Vorkosigan. Co to za urządzenia, hmm…
— Medtechniku — podpowiedziała szeptem Cordelia.
— …medtechniku? — dokończył gładko Vorkosigan, choć zdesperowane spojrzenie, jakie jej posłał, świadczyło wyraźnie, że nie miał pojęcia, o co tu chodzi.
Medtechnik uśmiechnął się kwaśno.
— Zwracamy przesyłki do nadawców.
Vorkosigan obszedł paletę.
— Rozumiem, ale co to właściwie jest?
— Wszystkie wasze bękarty — odparł tamten.
Cordelia, widząc że Vorkosigan jest autentycznie zdumiony, dodała:
— Te urządzenia to symulatory maciczne, hmm, admirale. Samowystarczalne, z niezależnym zasilaniem, choć wymagają przeglądu.
— Co tydzień — przytaknął medtechnik z zabójczą uprzejmością. Uniósł w dłoni dysk. — Oto odpowiednie instrukcje.
Twarz Vorkosigana zdradzała odrazę.
— Co, do diabła, mam z nimi zrobić?
— Myśleliście, że to nasze kobiety będą musiały rozwiązać ten problem? — odparł medtechnik z wyniosłym sarkazmem. — Osobiście sugeruję, aby powiesił je pan na szyjach ojców. Każdy pojemnik jest oznaczony ojcowskim kodem genetycznym, więc bez problemów powinniście stwierdzić, do kogo należą. Proszę tu podpisać.
Vorkosigan wziął do ręki terminal i przeczytał dwukrotnie pokwitowanie. Ponownie obszedł paletę licząc urządzenia. Sprawiał wrażenie głęboko poruszonego. W końcu zatrzymał się obok Cordelii i mruknął:
— Nie miałem pojęcia, że potrafią robić podobne rzeczy.
— Używa się ich w razie problemów z ciążą.
— Muszą być fantastycznie skomplikowane.
— Oraz bardzo kosztowne. Jestem zdumiona — może po prostu nie życzyli sobie żadnych dyskusji z matkami. Parę z nich miało mocno mieszane uczucia co do aborcji. W ten sposób cała wina spadnie na was — Jej słowa uderzyły go niczym pociski. Cordelia pożałowała, że nie wyraziła się oględniej.
— Więc w środku są żywe dzieci?
— Jasne. Widzisz te zielone światełka? Łożyska i tak dalej. Unoszą się swobodnie w płynie owodniowym, zupełnie jak w domu.
Vorkosigan potarł dłonią twarz, wpatrując się w kanistry niczym zahipnotyzowany.
— Siedemnaście. Mój Boże, Cordelio, co mam z nimi począć? Oczywiście trzeba wezwać lekarza, ale… — odwrócił się do zafascynowanego urzędnika. — Sprowadź tu naczelnego lekarza. I to migiem. — Zniżając głos, dodał z powrotem zwracając się do Cordelii. — Ile czasu będą działały?
— Jeśli trzeba, cale dziewięć miesięcy.
— Czy mogę dostać mój kwit, admirale? — wtrącił głośno medtechnik. — Czekają na mnie jeszcze inne obowiązki. — Spojrzał z ciekawością na odzianą w pomarańczową piżamę Cordelię.
Vorkosigan z roztargnieniem nabazgrał świetlnym piórem swe nazwisko na ekranie terminalu, przycisnął do niego swój kciuk i oddał technikowi, ani na moment nie spuszczając wzroku z kanistrów. Cordelia, czując niezdrową ciekawość, także obeszła paletę, sprawdzając odczyty.
— Najmłodszy ma jakieś siedem tygodni, najstarszy ponad cztery miesiące. To musiało się stać tuż po wybuchu wojny.
— Ale co ja z nimi zrobię? — powtórzył cicho. Nigdy nie widziała go tak zagubionego.
— Co zazwyczaj robicie z owocami zabaw żołnierzy? Z pewnością miewaliście już podobne problemy, choć może nie na taką skalę.
— Zazwyczaj dokonujemy aborcji wszystkich bękartów. W tym przypadku wygląda na to, że w pewnym sensie już to zrobiono. Zadali sobie tak wiele trudu — czy spodziewają się, że zachowamy je przy życiu? Żyjące płody — dzieci w puszkach…
— Nie wiem — Cordelia westchnęła z namysłem. — Cóż za kompletnie odrzucona grupa ludzkich istot. Tyle że gdyby nie łaska opatrzności i sierżanta Bothariego, jedno z tych dzieci w puszkach mogłoby być moje i Vorrutyera. Albo nawet moje i Bothariego.
Na samo wspomnienie Vorkosigan śmiertelnie zbladł. Zniżając głos niemal do szeptu powtórzył raz jeszcze.
— Ale co według ciebie powinienem z nimi zrobić?
— Prosisz mnie o rozkazy?
— Jeszcze nigdy… Cordelio, proszę… Jakie jest honorowe…
To musi być niezły wstrząs: odkryć nagle, że jesteś po siedemnastokroć w ciąży — i to w twoim wieku, pomyślała, po czym skarciła się w duchu za ów przejaw czarnego humoru — Vorkosigan był najwyraźniej zagubiony jak dziecko. Pożałowała go.
— Przypuszczam, że musisz się nimi zająć. Nie mam pojęcia, z czym to się wiąże, ale w końcu… pokwitowałeś ich odbiór.
Westchnął.
— Owszem. W pewnym sensie zaręczyłem własnym słowem. — Wstąpiwszy na znajomy grunt, szybko odzyskał równowagę. — Moje słowo jako Vorkosigana. W porządku. Doskonale. Cel określony, plan ataku naszkicowany — wracamy do pracy.
W tym momencie do biura wszedł lekarz i cofnął się na widok wiszącej w powietrzu palety.
— Co do licha… A, wiem co to jest. Nigdy nie sądziłem, że je zobaczę… — Z błyskiem zawodowej żądzy w oczach pogładził palcami jeden z kanistrów. — Czy to nasze?
— Co do jednego — odparł Vorkosigan. — Przysłali je Escobarczycy.
Lekarz zachichotał.
— Co za obsceniczny gest. Chociaż rozumiem powody, jakie nimi kierowały. Czemu jednak po prostu nie wylali ich w diabły?
— Może powodował nimi mało wojskowy szacunek dla ludzkiego życia? — wtrąciła gwałtownie Cordelia. — W niektórych kulturach to się zdarza.
Lekarz uniósł brwi, zamilkł jednak zmrożony nie tylko słowami Cordelii, ale też całkowitym brakiem rozbawienia na twarzy dowódcy.
— Oto instrukcje — Vorkosigan podał mu dysk.
— Świetnie. Mogę opróżnić jeden i rozebrać go na kawałki?
— Nie. Nie możesz — odparł zimno Vorkosigan. — Dałem moje słowo — słowo Vorkosigana — że otoczymy je opieką. Wszystkie.
— W jaki sposób wmanewrowali pana w coś takiego? No cóż, może później dostanę choć jeden. — Lekarz powrócił do oglądania błyszczącej maszynerii.