Выбрать главу

— Równie dobrze mogę zawiadomić moją mamę już po lądowaniu. Prawdopodobnie w tej chwili jest w pracy. Nie ma sensu zawracać jej głowy. Szpital nie leży zbyt daleko od portu. Zanim zejdzie ze zmiany i zjawi się, aby mnie odebrać, zdążę napić się drinka i odpocząć.

Kapitan obdarzył ją osobliwym spojrzeniem.

— Ach, tak.

W końcu pojawił się lądownik. Cordelia uścisnęła dłonie całej załodze, dziękując za wspólną podróż i weszła na pokład. Po krótkim powitaniu stewardesa wręczyła jej naręcze nowych rzeczy.

— Co to jest? O nieba, w końcu dostałam mundur Sił Ekspedycyjnych! Cóż, lepiej późno niż wcale.

— Proszę, niech go pani założy — zachęcała stewardesa, uśmiechając się promiennie.

— Czemu nie? — Cordelia od dłuższego czasu nosiła pożyczony escobarski mundur i miała go już powyżej uszu. Rozbawiona wzięła do ręki błękitny strój i błyszczące czarne oficerki. Na miłość boską, skąd te oficerki? W Kolonii Beta trudno znaleźć konia, chyba że w zoo. Choć przyznaję, że wyglądają groźnie.

Zorientowawszy się, iż jest jedyną pasażerką, przebrała się na miejscu. Stewardesa musiała pomóc jej z butami.

— Tego, kto je zaprojektował, powinno zmusić się do noszenia ich w łóżku — mruknęła Cordelia. — A może już to robi?

Lądownik zaczął opadać i Cordelia podbiegła do okna, nie mogąc doczekać się chwili, gdy po raz pierwszy ujrzy swe rodzinne miasto. Rdzawa mgiełka rozwiała się i lądownik opadł po spirali, celując wprost w przygotowany dla niego dok.

— Wygląda na to, że w porcie jest dziś sporo ludzi.

— Tak. Prezydent zamierza wygłosić przemówienie — wyjaśniła stewardesa. — To bardzo podniecające. Choć osobiście na niego nie głosowałam.

— Wieczny Freddie zdołał ściągnąć na swój występ aż tylu ludzi? Może to i dobrze, przynajmniej zgubię się w tłumie. Te rzeczy są dość jaskrawe, a ja wolałabym chyba zostać niedostrzeżona.

Czuła ogarniającą ją desperację i zastanawiała się, jak długo to potrwa. Escobarska lekarka, choć myliła się co do faktów, wyciągnęła słuszne wnioski. Cordelia miała jeszcze do spłacenia wielki uczuciowy dług. Czuła, jak żołądek ściska jej się w bolesną kulę.

Silniki lądownika zawyły po raz ostatni i umilkły. Cordelia wstała i czując coraz większy niepokój podziękowała uśmiechniętej stewardesie.

— Tam na dole nie cz-czeka na mnie żaden, eee… komitet powitalny, prawda? Nie sądzę, abym dziś zdołała znieść coś podobnego.

— Będzie miała pani pomocnika — zapewniła stewardesa. — O, właśnie idzie.

W drzwiach lądownika stanął szeroko uśmiechnięty mężczyzna w cywilnym sarongu.

— Jak się pani miewa, pani kapitan Naismith? — zagadnął. — Jestem Phillip Gould, sekretarz prasowy prezydenta.

Informacja ta wstrząsnęła Cordelia. Sekretarz prasowy był stanowiskiem rangi ministerialnej.

— Poznanie pani to prawdziwy zaszczyt.

Zasypała go gradem słów.

— Nie p-planujecie chyba żadnej de-defilady? N-naprawdę chcę tylko wrócić do d-domu.

— Cóż, prezydent zamierza wygłosić przemówienie. Ma też dla pani pewien drobiazg — wyjaśnił Gould kojąco. — W istocie ma nadzieję, że będzie mu pani towarzyszyć w kilku innych wystąpieniach. Ale o tym możemy pomówić później. Oczywiście, trudno byłoby oczekiwać, że bohaterka Escobaru może mieć jakąkolwiek tremę, na wszelki wypadek jednak przygotowaliśmy dla pani krótki tekst. Przez cały czas będę pani towarzyszył i w razie czego podpowiem, co ma pani robić, i pomogę w kontaktach z prasą. — Podał jej miniaturową przeglądarkę. — Proszę spróbować udawać zaskoczoną, kiedy wyjdzie pani z lądownika.

— Ależ ja jestem zaskoczona. — Przebiegła wzrokiem tekst. — To s-stek k-kłamstw!

Spojrzał na nią, zatroskany.

— Czy zawsze miała pani tę wadę wymowy? — spytał ostrożnie.

— Nie. To pamiątka po kontaktach z escobarskimi psychologami. P-pozostałość wojny. Kto napisał te ś-śmiecie? — Fragment, który szczególnie przyciągnął jej wzrok, wspominał o “tchórzliwym admirale Vorkosiganie i jego bandzie wyrzutków” — Vorkosigan to najodważniejszy człowiek, jakiego znam!

Gould ujął ją stanowczo pod ramię i poprowadził do włazu.

— Musimy już iść. Ekipy holo czekają. Może po prostu opuści pani ten fragment, dobrze? A teraz proszę się uśmiechnąć.

— Chcę się widzieć z moją matką.

— Czeka na zewnątrz z prezydentem. Ruszamy.

Przy wylocie korytarza wychodzącego z włazu lądownika, czekał skłębiony tłum mężczyzn, kobiet i sprzętu. Wszyscy natychmiast zasypali ją gradem pytań. Cordelia zaczęła się trząść, dreszcze nadchodziły falami, rodząc się gdzieś w głębi brzucha i promieniując na zewnątrz.

— Nie znam tu nikogo — syknęła do Goulda.

— Idź dalej — odsyknął, ani na moment nie przestając się uśmiechać. Oboje wspięli się na mównicę, ustawioną na balkonie, z którego widać było aleję prowadzącą do portu, w tej chwili wypełnioną ściśle barwnym tłumem w świątecznym nastroju. Setki twarzy zlewały się w oczach Cordelii. Wreszcie dostrzegła kogoś znajomego — swoją matkę roześmianą i płaczącą jednocześnie. Padła jej w ramiona ku radości prasy, która wiernie rejestrowała każdy szczegół.

— Wydostań mnie stąd najszybciej, jak potrafisz — szepnęła ostro Cordelia do ucha matki. — Zaraz się załamię.

Matka odsunęła ją na długość ramienia. Najwyraźniej nie zrozumiała ani słowa; wciąż się uśmiechała. Jej miejsce zajął brat Cordelii, którego rodzina, wyraźnie podenerwowana i dumna, zebrała się tuż za nim.

Cordelia miała wrażenie, że wszyscy pożerają ją wzrokiem. Dostrzegła swoją załogę, także odzianą w nowe mundury, stojącą nie opodal w towarzystwie dostojników państwowych. Parnell posłał jej zachęcający uśmiech od ucha do ucha. Następnie czyjeś ręce popchnęły ją dyskretnie w stronę trybuny i po chwili stanęła obok prezydenta Kolonii Beta.

Wieczny Freddie wydał się jej oszołomionym oczom niezwykle imponujący, wielki i potężny. Może właśnie dlatego tak dobrze wyglądał na holowidach. Uścisnął jej rękę i uniósł ją przy wtórze wiwatów tłumu. Cordelia poczuła się jak kretynka.

Przemówienie prezydenta okazało się bardzo udane. Nie korzystał nawet z pomocy promptera. Jego mowę przepełniał ten sam szowinistyczny patriotyzm, którym ludzie upajali się jeszcze przed jej odlotem, zaś opis zdarzeń w żadnej mierze nie pokrywał się z tym, co rzeczywiście miało miejsce, nawet z betańskiego punktu widzenia. Prezydent z prawdziwym zacięciem aktorskim stopniowo budował nastrój, aby w końcu przejść do medalu. Orientując się wreszcie, co się dzieje, Cordelia poczuła, jak jej serce zaczyna szarpać się gwałtownie. Podjęła desperacką próbę uniknięcia tej wiedzy, odwracając się do sekretarza prasowego.

— Czy to dla całej załogi, w związku ze zwierciadłami plazmowymi?

— Oni dostali już swoje medale. — Czy kiedykolwiek przestanie się uśmiechać? — Ten jest wyłącznie dla ciebie.

— R-rozumiem.

Medal, jak się okazało, miał być nagrodą za jej śmiały samotny wyczyn — zabójstwo admirała Vorrutyera. Wieczny Freddie zdołał jednak uniknąć słowa “zabójstwo” wraz z co bardziej brutalnymi określeniami, takimi jak “morderstwo” czy “zamach”. Zdecydowanie wolał kwieciste frazy typu “uwolnienie wszechświata od węża grzechu”.

Mowa dobiegła końca i prezydent własnoręcznie założył jej na szyję błyszczący medal na kolorowej wstędze, najwyższe odznaczenie Kolonii Beta. Gould, popychając ją lekko, ustawił Cordelię na trybunie i wskazał jej błyszczące zielone litery promptera maszerujące w powietrzu przed jej oczami.