— Zacznij czytać — szepnął.
— Czy już? Eee… Ludu Kolonii Beta, mojej ukochanej ojczyzny — na razie wszystko w porządku. — Kiedy opuściłam was, aby stawić czoło siłom barrayarskiej tyranii, zagrażającej naszym przyjaciołom i sprzymierzeńcom z Escobaru, nie miałam pojęcia, iż los wyznaczył mi sz-szlachetniejsze p-przeznaczenie.
W tym miejscu odeszła od scenariusza, bezradnie patrząc, jak z każdym słowem tonie coraz bardziej, niczym strzaskany morski okręt opadający na dno.
— Nie widzę, co jest tak sz-szlachetnego w zarżnięciu tego sadysty Vorrutyera. Zresztą n-nawet gdybym to zrobiła, nie przyjęłabym medalu za za-zabicie bezbronnego mężczyzny.
Ściągnęła medal przez głowę — wstęga zaplątała się jej we włosy i Cordelia uwolniła ją wściekłym szarpnięciem, nie zważając na ból.
— Powtarzam ostatni raz. Nie zabiłam Vorrutyera. Zrobił to jeden z jego własnych ludzi. Zaszedł go od tyłu i poderżnął mu gardło od ucha do ucha. Byłam tam, do diabła. Całą mnie zakrwawił. Prasa z obu stron nabija wam głowy kłamstwami na temat tej g-głupiej wojny. Przeklęci podglądacze! Vorkosigan nie dowodził obozem jenieckim w czasie, kiedy zdarzyły się tam wszystkie potworności. G-gdy tylko przejął komendę, skończył z tym. K-kazał rozstrzelać jednego ze swych oficerów, aby zaspokoić waszą żądzę zemsty. I m-mogę was zapewnić, że zapłacił za to także swoim honorem.
Nagle odcięto wszelki dźwięk dochodzący z trybuny. Cordelia odwróciła się do Wiecznego Freddiego. Napływające do jej oczu łzy wściekłości sprawiły, że jedynie niewyraźnie dostrzegła jego zdumioną twarz. Z całą siłą, jaka została jej w ręku, cisnęła medal w stronę prezydenta. Order przeleciał tuż obok jego głowy i migocząc w promieniach słońca śmignął nad balustradą, po czym zniknął wśród tłumu.
Ktoś za plecami Cordelii złapał ją za ręce. Uruchomiło to jakiś ukryty odruch i Cordelia kopnęła rozpaczliwie.
Gdyby tylko prezydent nie próbował odskoczyć, wszystko byłoby w porządku. Niestety, dzięki temu, że się ruszył, czubek wysokiego buta Cordelii trafił go idealnie w sam środek krocza — czego bynajmniej nie planowała. Usta Freddiego otwarły się w bezdźwięcznym okrzyku i prezydent runął na ziemię.
Cordelia w stanie histerycznej paniki zaczęła krzyczeć, czując dziesiątki dłoni chwytające jej ręce, talię, nogi.
— P-proszę, nie zamykajcie mnie! Nie zniosłabym tego! Chciałam tylko wrócić do domu! Zabierzcie ode mnie tę przeklętą ampułkę! Nie! Nie! Żadnych leków, błagam! Przepraszam!
Pielęgniarze wynieśli ją pospiesznie i prasowa sensacja roku runęła w gruzy niczym reputacja Wiecznego Freddiego.
Natychmiast po tych wydarzeniach Cordelia została zabrana do cichego pomieszczenia jednego z biur administracji portu. Po jakimś czasie pojawił się osobisty lekarz prezydenta i przejął kontrolę nad sytuacją. Kazał wyjść wszystkim poza jej matką, aby Cordelia mogła odetchnąć i odzyskać panowanie nad sobą. Kiedy już raz zaczęła płakać, dopiero po godzinie zdołała się uspokoić. Huśtawka jej nastrojów, wahających się od oburzenia po głębokie zakłopotanie, ustała i Cordelia zdołała usiąść.
— Proszę, przeproście ode mnie prezydenta — powiedziała; jej głos sprawiał wrażenie, jakby cierpiała właśnie na ostry katar. — Gdyby tylko ktoś uprzedził mnie wcześniej albo o cokolwiek zapytał. Ja n-nie jestem w tej chwili w najlepszej formie.
— Powinniśmy byli sami się w tym zorientować — odparł potulnie lekarz. — Ostatecznie pani przeżycia były znacznie bardziej osobiste, niż to zazwyczaj bywa u żołnierzy. To my musimy przeprosić za to, że naraziliśmy panią na niepotrzebne wstrząsy.
— Myśleliśmy, że to będzie miła niespodzianka — dodała jej matka.
— Niespodzianka to dobre określenie. Mam tylko nadzieję, że nie zamkną mnie w celi bez klamek. Chwilowo mam dosyć cel. — Na tę myśl gardło Cordelii ścisnęło się nagle. Odetchnęła kilka razy, aby się uspokoić.
Zastanawiała się, gdzie jest teraz Vorkosigan, co robi? Z każdą chwilą pomysł upicia się coraz bardziej przypadał jej do gustu. Pożałowała, że nie ma jej u jego boku. Przycisnęła do nosa dwa palce, usiłując ukoić skołatane nerwy.
— Czy teraz mogę już wrócić do domu?
— Nadal jest tam tłum? — spytała jej matka.
— Obawiam się, że tak. Spróbujemy ich powstrzymać.
Idąc pomiędzy lekarzem i matką, Cordelia przez całą długą drogę do wozu naziemnego wspominała pocałunek Vorkosigana. Tłum wciąż na nią napierał, lecz czynił to w cichy, pełen szacunku sposób, jakby ich przerażała. Poprzedni ludyczny nastrój ulotnił się bez śladu. Cordelii było przykro, że zepsuła im zabawę.
W kolumnie mieszkalnej matki także zgromadził się tłum, który czekał w korytarzu obok szybu windy, a nawet przed drzwiami mieszkania. Cordelia uśmiechnęła się i ostrożnie pomachała ręką, jednak zasypana pytaniami pokręciła jedynie głową, nie ufając własnemu głosowi. Wreszcie przepchnęły się przez zbiegowisko i zamknęły za sobą drzwi.
— Uff! Przypuszczam, że mieli dobre chęci, ale, Boże, czuję się, jakby chcieli pożreć mnie żywcem.
— Ludzie byli bardzo podekscytowani wojną, Siłami Ekspedycyjnymi — każdy, kto ma na sobie błękitny mundur, jest traktowany jak gwiazda. A kiedy więźniowie wrócili do domu i opowiedzieli twoją historię — to było wspaniale dowiedzieć się, że już jesteś bezpieczna. Moje biedactwo!
Cordelia z radością przyjęła kolejny uścisk matki.
— Cóż, to wyjaśnia, skąd wzięły się te bzdury. Wszystko to jedynie plotki. Pierwsi zaczęli Barrayarczycy, a reszta kupiła je bez wahania. Nie dali mi nic sprostować.
— Co z tobą zrobili?
— Bez przerwy łazili za mną i nękali propozycjami podjęcia terapii — uważali, że manipulowano moją pamięcią. A, rozumiem, masz na myśli Barrayarczyków. Niewiele. V-vorrutyer miał pewnie ochotę mnie skrzywdzić, ale zanim zdążył cokolwiek przedsięwziąć, spotkał go mały wypadek. — Postanowiła nie niepokoić matki szczegółami. — Jednakże zdarzyło się coś ważnego — zawahała się. — Znów natknęłam się na Arala Vorkosigana.
— Tego potwora? Kiedy usłyszałam jego nazwisko w wiadomościach, zastanawiałam się, czy to ten sam, który w zeszłym roku zabił twojego porucznika Rosemonta.
— Nie. Tak. To znaczy nie zabił Rosemonta, zrobił to jeden z jego ludzi. Ale to ten sam.
— Nie pojmuję, czemu żywisz do niego jakąkolwiek sympatię.
— Teraz powinnaś go docenić. Ocalił mi życie. Ukrywał mnie w swojej kabinie przez pierwsze dwa dni po śmierci Vorrutyera. Gdyby schwytano mnie przed zmianą dowódcy, zostałabym zabita na miejscu.
Matka sprawiała jednak wrażenie bardziej zaniepokojonej, niż wdzięcznej.
— Czy on… zrobił ci coś?
Cóż za ironia, pomyślała Cordelia. Nie śmiała wspomnieć nawet matce o nieznośnym brzemieniu prawdy, które złożył na jej barkach. Matka źle zrozumiała udrękę na twarzy córki.
— O Boże, tak mi przykro.
— Słucham? Nie, do diabła. Vorkosigan nie jest gwałcicielem. Ma obsesję na punkcie więźniów. Nie dotknąłby żadnego nawet kijem. Poprosił mnie… — urwała, spoglądając w zatroskane i przepełnione miłością oczy matki. — Wiele rozmawialiśmy. Jest w porządku.
— Nie ma zbyt dobrej reputacji.
— Tak. Też o tym słyszałam. To wszystko kłamstwa.
— Zatem nie jest mordercą?
— No, cóż — Cordelia zmagała się z prawdą. — Przypuszczam, że z-zabił wielu ludzi. Jest przecież żołnierzem, to jego praca. Nie da się tego uniknąć. Wiem tylko o trzech osobach, których śmierć nie była związana ze służbą.