Kontynuował kopanie, wymachując mocno niezbyt odpowiednią łopatą. Jego twarz, oświetloną leżącym na ziemi zimnym światłem, pokrywały cienie, rzucane przez masywną szczękę, prosty szeroki nos i grube brwi. Cordelia zauważyła starą, ledwie widoczną bliznę w kształcie litery L po lewej stronie podbródka. W jej oczach przypominał krasnoludzkiego króla z jakiejś północnej sagi, grzebiącego w bezdennej otchłani.
— Obok namiotów jest tyczka — stwierdziła. — Mogłabym powiesić światło tak, żebyś lepiej widział.
— Z pewnością ułatwiłoby mi to pracę.
Opuściwszy krąg światła, wróciła do namiotów i znalazła tyczkę w miejscu, gdzie rzuciła ją rano. Przywiązała do niej zimne światło kilkoma mocnymi źdźbłami trawy, po czym ustawiła pręt pionowo i wbiła go w ziemię, powiększając znacznie oświetlony obszar. Przypomniawszy sobie, że zamierzała nazbierać paproci i okryć Dubauera, skierowała się w stronę lasu, nagle jednak przystanęła.
— Słyszałeś to? — zapytała Vorkosigana.
— Co? — Nawet on zaczynał już ciężko dyszeć. Przerwał kopanie, zagłębiony w ziemi po kolana, i razem zaczęli nasłuchiwać.
— Coś w rodzaju tupotu, z lasu.
Vorkosigan odczekał minutę. Wreszcie potrząsnął głową i wrócił do pracy.
— Ile mamy zimnych świateł?
— Sześć.
Tak mało. Nie chciała ich marnować, zapalając drugie. Zamierzała właśnie zapytać, czy nie miałby nic przeciw temu, by przez chwilę kopać w ciemności, kiedy znów usłyszała ów dźwięk, tym razem zdecydowanie wyraźniej.
— Tam coś jest.
— Od początku o tym wiemy — odparł. — Pytanie brzmi…
Nagle w krąg światła wpadły trzy stworzenia. Cordelia dostrzegła niskie, poruszające się błyskawicznie korpusy, stanowczo zbyt wiele włochatych czarnych nóg, czworo maleńkich czarnych oczu w pozbawionych szyi głowach i żółte, ostre jak brzytwy dzioby, które otwierały się i zamykały z sykiem. Zwierzęta były wielkości świni.
Vorkosigan zareagował natychmiast, wymierzając najbliższemu stworzeniu cios ostrzem łopaty prosto w głowę. Drugie zwierzę rzuciło się na ciało Rosemonta, wgryzło głęboko w jedno ramię i zaczęło odciągać trupa w ciemność. Cordelia złapała tyczkę i zamachnąwszy się, mocno dźgnęła stwora między oczy. Dziób zwierzęcia kłapnął, odgryzając kawałek aluminiowego pręta. Stworzenie syknęło i cofnęło się.
Do tej chwili Vorkosigan zdążył już dobyć noża. Błyskawicznie zaatakował trzeciego drapieżnika, wrzeszcząc, zadając niezliczone pchnięcia i kopiąc ciężkimi buciorami. Z rozoranej pazurami nogi trysnęła krew, ale Barrayarczyk bez wahania pchnął nożem. Po tym ciosie zwierzę zaskowyczało i z sykiem umknęło do lasu wraz ze swymi towarzyszami. Zyskawszy chwilę oddechu Vorkosigan wyciągnął paralizator Cordelii ze zbyt obszernej kabury porażacza — mamrotane pod nosem przekleństwa świadczyły o tym, że broń wpadła zbyt głęboko i uwięzła w środku — po czym rozejrzał się uważnie.
— Puchate kraby, co? — wydyszała Cordelia. — Stuben, uduszę cię. — Jej głos zabrzmiał piskliwie. Zacisnęła zęby.
Vorkosigan wytarł o trawę pokryte ciemną krwią ostrze, po czym schował nóż.
— Lepiej chyba, żeby grób miał co najmniej dwa metry głębokości — powiedział z powagą. — Może nawet więcej.
Cordelia przytaknęła i z westchnieniem umieściła nieco krótszą tyczkę na poprzednim miejscu.
— Jak twoja noga?
— Sam ją opatrzę. Ty zajmij się swoim podporucznikiem.
Dubauer, wyrwany z drzemki, znów usiłował odczołgać się na bok. Cordelia próbowała go uspokoić, najpierw jednak musiała poradzić sobie z kolejnym atakiem drgawek, po którym, ku jej uldze, mężczyzna zasnął.
Tymczasem Vorkosigan sporządził opatrunek, posługując się niewielkim zestawem pierwszej pomocy, wiszącym u pasa. Następnie powrócił do kopania, jedynie nieznacznie zwalniając tempo pracy. Kiedy zagłębił się po ramiona, zatrudnił Cordelię do wyciągania ziemi z grobu. Używała do tego opróżnionego pojemnika na okazy botaniczne. Zbliżała się północ, kiedy zawołał z ciemnego dołu:
— To już ostatni ładunek — i wygramolił się na powierzchnię. — Łukiem plazmowym mógłbym to zrobić w pięć sekund — wykrztusił, oddychając ciężko. Był brudny i mimo nocnego chłodu zlany potem. Z jaru i okolic źródła wznosiły się smużki mgły.
Razem przyciągnęli ciało Rosemonta na krawędź grobu. Vorkosigan zawahał się przez moment.
— Czy chciałabyś wziąć ubranie dla twojego podporucznika?
Była to niezwykle praktyczna propozycja. Cordelia ze wstrętem myślała o zbezczeszczonych, nagich zwłokach Rosemonta, jednocześnie jednak pożałowała, że sama nie wpadła na ten pomysł wcześniej, kiedy Dubauer dygotał z zimna. Zsunęła mundur ze sztywnego ciała z makabrycznym uczuciem, jakby rozbierała gigantyczną lalkę, po czym zepchnęła je do grobu. Trup z głuchym tąpnięciem wylądował na plecach.
— Chwileczkę! — Wyciągnęła z kieszeni munduru Rosemonta chusteczkę i wskoczyła do dołu tuż obok ciała. Starannie zakryła mu twarz. Był to drobny, nic nie znaczący gest, ale i tak poczuła się lepiej. Vorkosigan złapał ją za rękę i wciągnął na górę.
— W porządku. — Wzięli się za zasypywanie dołu. Szło im to znacznie szybciej, niż kopanie. Najlepiej jak mogli, ubili ziemię, mocno ją udeptując.
— Czy chciałabyś odprawić jakąś ceremonię? — spytał Vorkosigan.
Cordelia potrząsnęła głową. Nie czuła się na siłach, by recytować mętną oficjalną formułę pogrzebową. Zamiast tego uklękła obok grobu i przez kilka minut odmawiała w duchu mniej może przepisową, lecz bardziej szczerą modlitwę za zmarłego członka załogi. Jej wypowiedziane w myślach słowa wzlatywały w górę i znikały w otchłani nieba, bezszelestne jak piórka.
Vorkosigan czekał cierpliwie, póki nie wstała.
— Jest już dość późno — zauważył — a przed chwilą widzieliśmy trzy przekonujące powody, dla których lepiej nie błąkać się po ciemku. Równie dobrze możemy zostać tu aż do świtu. Obejmę wartę pierwszy. Czy nadal chcesz roztrzaskać mi głowę kamieniem?
— Nie w tej chwili — odparła szczerze.
— Doskonale. Obudzę cię później.
Vorkosigan rozpoczął wartę od obchodu łąki, zabierając ze sobą zimne światło, migoczące w jego dłoni niczym schwytany świetlik. Cordelia leżała na wznak obok Dubauera. Za gęstniejącą zasłoną mgły słabo połyskiwały gwiazdy. Czy jedna z nich mogła być jej statkiem — albo Vorkosigana? Mało prawdopodobne, zważywszy dystans, na jaki bez wątpienia zdążyły się już oddalić.
Czuła się wypalona. Energia, wola, pragnienia — wszystko prześlizgiwało się jej przez palce niby świetlista ciecz i znikało wessane w głąb bezkresnej pustyni. Zerknęła na Dubauera i gwałtownie otrząsnęła się z kuszącej, jakże łatwej rozpaczy. Nadal jestem dowódcą, upomniała się ostro. Odpowiadam za innych. Wciąż mi służysz, podporuczniku, choć w tej chwili nie jesteś w stanie słuchać nawet własnego instynktu…
Myśl ta zdawała się prowadzić ku jakiemuś wielkiemu oświeceniu, jednakże ów trop rozpłynął się nagle i Cordelia zasnęła.
ROZDZIAŁ DRUGI
Podzielili skromne łupy z obozu na dwa zaimprowizowane plecaki i szarym mglistym rankiem ruszyli ku nizinom. Cordelia prowadziła Dubauera za rękę i podtrzymywała go, kiedy się potykał. Nie była pewna, czy ją poznawał, niemniej lgnął do niej i bał się Vorkosigana.
W miarę schodzenia na dół otaczający ich las stawał się coraz gęstszy, a drzewa — coraz wyższe. Z początku Vorkosigan wyrąbywał drogę w poszyciu swym nożem, później jednak poprowadził ich korytem strumienia. Przez baldachim gałęzi zaczynały już prześwitywać słoneczne rozbryzgi. W ich blasku aksamitne kępy mchu rozjarzyły się jaskrawą zielenią, zawirowania wody rozbłysły oślepiająco, a kamienie na dnie nabrały barwy starych monet z brązu.