— John, daj jej swoją kurtkę, kapelusz i holowid.
Cordelia upchnęła włosy pod kapelusz z szerokim rondem, osłoniła kurtką mundur i demonstracyjnie uniosła holowid. Zjechali windą do garażu. Przy wejściu czekało dwóch mężczyzn w błękitnych mundurach.
Cordelia poprawiła holowid na ramieniu, dyskretnie zasłaniając twarz uniesioną ręką. Minęli strażników i skierowali się w stronę wozu dziennikarza.
W barze portowym zamówiła drinki i pierwsza pociągnęła głęboki łyk.
— Zaraz wrócę — przyrzekła, po czym zostawiła go tam z dwiema nie zapłaconymi szklankami alkoholu.
Następny przystanek to komputer biletowy. Wywołała rozkład lotów. Przez najbliższych sześć godzin żaden statek pasażerski nie odlatywał na Escobar. To stanowczo zbyt długo. Z pewnością w pierwszej kolejności przeszukają port. W tym momencie minęła ją kobieta w mundurze portowym. Cordelia zatrzymała ją.
— Przepraszam, chciałabym dowiedzieć się czegoś o rozkładzie lotów prywatnych frachtowców lub jakichkolwiek innych prywatnych statków, które odlatują w ciągu najbliższych paru godzin.
Kobieta zmarszczyła brwi, po czym uśmiechnęła się, nagle rozpoznając kogo ma przed sobą.
— To pani kapitan Naismith, prawda?
Serce Cordelii zatrzepotało obłąkańczo, po czym podjęło przerwaną pracę. Spokojnie. Tylko spokojnie.
— Tak. Hmm… Prasa nie daje mi odetchnąć. Jestem pewna, że pani to rozumie. — Cordelia posłała kobiecie spojrzenie, które wydźwignęło ją do zamkniętego kręgu władzy. — Chciałabym załatwić to dyskretnie. Czy mogłybyśmy przejść do biura? Wiem, że pani nie jest taka, jak oni. Pani szanuje cudzą prywatność. Widzę to w pani twarzy.
— Naprawdę? — Kobieta, pochlebiona i podniecona, zaprowadziła Cordelię do siebie. W biurze wywołała pełny rozkład lotów, który Cordelia przejrzała pospiesznie.
— Hmm. To wygląda nieźle. Za godzinę można odlecieć na Escobar. Czy pilot przeszedł już na statek?
— Ten frachtowiec nie ma pozwolenia na przewóz pasażerów.
— Nie szkodzi. Chcę tylko pomówić z pilotem. Osobiście i na osobności. Może go pani jakoś złapać?
— Spróbuję. — Udało jej się. — Spotka się z panią w doku numer dwadzieścia siedem, ale musi się pani pospieszyć.
— Dziękuję. Poza tym… Wie pani, dziennikarze zatruwają mi życie. Są zdolni do wszystkiego. Para z nich posunęła się nawet do tego, by założyć mundury Sił Ekspedycyjnych. Wciąż próbują się do mnie dostać. Twierdzą, że nazywają się kapitan Mehta i komodor Tailor. Są strasznie uciążliwi. Jeśli któryś z nich zacznie tu węszyć, mogłaby pani zapomnieć, że mnie pani widziała?
— Ależ oczywiście, pani kapitan Naismith.
— Proszę mi mówić Cordelia. Jest pani wspaniała. Dzięki!
Pilot był bardzo młody. Zaczynał dopiero pracę na frachtowcach, zbierając doświadczenie konieczne do bardziej odpowiedzialnej roli pilota statków pasażerskich. On także ją rozpoznał i natychmiast poprosił o autograf.
— Przypuszczam, że zastanawiasz się, dlaczego zostałeś wybrany — zaczęła, składając podpis. Nie miała pojęcia, do czego zmierza, wiedziała jedynie, że sądząc po jego wyglądzie, należał do osób, które nigdy nie wygrywają żadnej dyskusji.
— Ja, proszę pani?
— Wierz mi, służby bezpieczeństwa bardzo dokładnie zbadały twoje życie. Jesteś godny zaufania. Właśnie tak stwierdzili. Naprawdę godny zaufania.
— Och, z pewnością nie dowiedzieli się o kordolicie! — W jego oczach niepokój zmagał się z reakcją na komplement.
— Jesteś także pomysłowy — improwizowała Cordelia, zastanawiając się, co to jest kordolit. Nigdy o nim nie słyszała. — Idealny człowiek do tej misji.
— Jakiej misji?
— Cii, nie tak głośno. Wypełniam tajną misję, zleconą mi przez prezydenta. Osobiście. Jest tak delikatna, że nie wie o niej nawet departament wojny. Jeżeli wieści się rozniosą, będzie to miało poważne polityczne reperkusje. Muszę przekazać cesarzowi Barrayaru tajne ultimatum. Nikt nie może jednak wiedzieć, że opuściłam Kolonię Beta.
— Mam tam panią zabrać? — spytał zdumiony. — Mój plan lotu…
Wygląda na to, że mogłabym przekonać tego dzieciaka, aby zawiózł mnie na sam Barrayar, korzystając z paliwa pracodawcy. Ale oznaczałoby to koniec jego kariery. Sumienie powstrzymało rozszalałą ambicję.
— Nie, nie. Twój plan lotu musi być taki sam, jak zwykle. Na Escobarze mam się spotkać z przedstawicielami tajnej siatki. Po prostu zabierzesz dodatkowy element ładunku, nie figurujący w manifeście. Mnie.
— Nie mam pozwolenia na przewóz pasażerów, proszę pani.
— Wielkie nieba. Sądzisz, że tego nie wiemy? Jak sądzisz, dlaczego zostałeś wybrany spomiędzy setek kandydatów przez samego prezydenta?
— O rany. A nawet na niego nie głosowałem.
Zaprowadził ją na pokład lądownika i posadził pomiędzy dostarczonymi w ostatniej chwili towarami.
— Zna pani wszystkie wielkie nazwiska w Zwiadzie, prawda? Lightnera, Parnella… Czy myśli pani, że mogłaby mnie im pani przedstawić?
— Nie wiem. Ale kiedy wrócisz z Escobaru, poznasz wiele ważnych osobistości z Sił Ekspedycyjnych i służb bezpieczeństwa. Obiecuję ci to. — Czy kiedykolwiek…
— Czy mogę zadać pani osobiste pytanie?
— Czemu nie? Wszyscy to robią.
— Czemu ma pani na nogach kapcie?
Spuściła wzrok.
— Przykro mi, pilocie-oficerze Mayhew. To tajna informacja.
— Och. — Powędrował naprzód, szykując się do startu.
Wreszcie sama, oparła czoło o chłodną plastykową ściankę skrzyni i zapłakała cicho z żalu nad samą sobą.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Około południa czasu lokalnego wynajęty przez nią w Vorbarr Sultanie lotniak znalazł się nad długim jeziorem. Jego pofałdowane brzegi porastały pnącza, nieco dalej wznosiły się strome, pokryte krzakami wzgórza. Tutejsza nieliczna ludność była bardzo rozproszona; jedynie na brzegu jeziora wznosiła się niewielka wioska. Wysoki skalisty przylądek wieńczyły ruiny starych fortyfikacji. Cordelia okrążyła je, po raz kolejny zerkając na mapę, na której stanowiły jeden z najważniejszych punktów orientacyjnych. Kierując się na północ, minęła trzy rozległe posiadłości i w końcu wylądowała na wspinającym się po wzgórzu podjeździe.
Stary zaniedbany dom, zbudowany z miejscowego kamienia, zlewał się z porastającą zbocza wzgórza roślinnością. Cordelia wyłączyła silnik, zwinęła skrzydła, schowała do kieszeni kluczyki i siedziała dalej, wpatrując się niepewnie w rozświetlony słońcem front domu.
Zza zakrętu wyłoniła się wysoka postać, odziana w osobliwy, brązowo-srebrny mundur. Mężczyzna, maszerujący ku niej miarowym krokiem, był uzbrojony — jego dłoń pieściła wiszącą na biodrze kaburę. W tym momencie Cordelia zrozumiała, że Vorkosigan musi przebywać w pobliżu, bowiem mężczyzną tym był sierżant Bothari. Sprawiał wrażenie całkowicie zdrowego, przynajmniej fizycznie.
Wyskoczyła z lotniaka.
— Dobry wieczór, sierżancie. Czy zastałam admirała Vorkosigana?
Przez moment przyglądał się jej spod zmrużonych powiek, po czym jego twarz wygładziła się i zasalutował.
— Pani kapitan Naismith. Tak.
— Wyglądasz znacznie lepiej, niż podczas naszego ostatniego spotkania.