— Słucham?
— Okręt flagowy. Na Escobarze.
Bothari sprawiał wrażenie zakłopotanego.
— Ja… nie pamiętam Escobaru. Admirał Vorkosigan twierdzi, że tam byłem.
— Rozumiem. — Odebrali ci pamięć. A może sam to zrobiłeś? Teraz nie da się tego stwierdzić. — Przykro mi to słyszeć. Służyłeś bardzo dzielnie.
— Naprawdę? Po wojnie zostałem zwolniony ze służby.
— Ach, tak. Skąd zatem ten mundur?
— To liberia księcia Vorkosigana. Zatrudnił mnie w swojej straży przybocznej.
— Jestem pewna, że wiernie mu służysz. Czy mogę się zobaczyć z admirałem Vorkosiganem?
— Jest na tyłach, proszę pani. Może pani tam iść. — Po tych słowach odszedł, najwyraźniej kontynuując obchód.
Cordelia okrążyła dom, czując na plecach ciepłe promienie słońca. Nie przyzwyczajona do podobnego stroju, co chwila plątała się w wirującej wokół kolan spódnicy. Kupiła ją wczoraj w Vorbarr Sultanie. Częściowo dla zabawy, przede wszystkim jednak dlatego, iż jej stary brązowy mundur Zwiadu, obecnie pozbawiony insygniów, przyciągał uwagę przechodniów. Ciemny kwiatowy wzór tkaniny cieszył jej oczy. Włosy Cordelii były rozpuszczone i rozdzielone pośrodku. Podtrzymywały je dwa emaliowane grzebienie, także kupione poprzedniego dnia.
Nieco wyżej na zboczu rozciągał się ogród, otoczony niskim murem z szarego kamienia. Nie, nie ogród, uświadomiła sobie zbliżywszy się nieco; cmentarz. Zajmował się nim stary mężczyzna w znoszonym kombinezonie — klęcząc na ziemi sadził właśnie małe kwiatki wyjmując je z płaskiego kosza. Kiedy Cordelia otwarła furtkę, spojrzał na nią mrużąc oczy. Natychmiast wiedziała, kto to. Był nieco wyższy niż jego syn, zaś mięśnie z wiekiem zanikły, zastąpione żylastą tężyzną, lecz w rysach jego twarzy dostrzegła Vorkosigana.
— Czy mam przyjemność z generałem księciem Vorkosiganem? — Zasalutowała mu odruchowo, po czym uświadomiła sobie, jak dziwnie musi to wyglądać, zważywszy jej strój. Mężczyzna podniósł się sztywno. — Nazywam się kapi… Nazywam się Cordelia Naismith. Jestem przyjaciółką Arala. Ja… nie wiem, czy wspominał o mnie. Czy jest tutaj?
— Witam panią — wyprostował się, niemal stając na baczność, i pozdrowił ją uprzejmym skinieniem głowy, jakże boleśnie znajomym. — Mówił bardzo niewiele i nie sądziłem, abym kiedykolwiek panią spotkał. — Powoli jego usta skrzywiły się w uśmiechu. Cordelia miała wrażenie, że nie był on zbyt częstym gościem na tej twarzy. — Nie ma pani pojęcia, jak bardzo cieszy mnie fakt, że się myliłem. — Obejrzał się przez ramię, wskazując gestem pod górę. — Na szczycie wzniesienia stoi altana, z widokiem na jezioro. Mój syn spędza tam większość czasu.
— Rozumiem. — Cordelia dostrzegła ścieżkę, mijającą cmentarz i wspinającą się w górę. — Sama nie wiem, jak to ująć, ale… Czy jest trzeźwy?
Książę spojrzał w niebo, sprawdzając położenie słońca, po czym ściągnął zasuszone wargi.
— O tej porze prawdopodobnie nie. Zaraz po powrocie do domu pił jedynie po obiedzie, jednakże stopniowo zaczynał coraz wcześniej. To bardzo niepokojące, ale niewiele mogę poradzić. Choć, jeśli jego żołądek znów zacznie krwawić… — urwał, mierząc ją przenikliwym spojrzeniem. — Uważam, że zanadto przeżywa escobarską klęskę. Nikt nie domagał się jego rezygnacji.
Cordelia wydedukowała, że stary książę nie należał do kręgu wtajemniczonych w tę sprawę i pomyślała: to nie klęska zamordowała jego ducha, ale sukces. Na głos rzekła:
— Wiem, że lojalność wobec waszego cesarza była dla niego istotnym punktem honoru. — Niemal ostatnim jego szańcem, a cesarz postanowił zmiażdżyć go do fundamentów, powołując się na wyższe racje…
— Może pani do niego pójdzie — zasugerował starzec. — Choć muszę panią ostrzec, że to nie jest dla niego najlepszy dzień.
— Dziękuję. Rozumiem to.
Książę wciąż stał, odprowadzając ją wzrokiem, podczas gdy ona opuściła ogrodzony teren i zaczęła wspinać się krętą ścieżką. Zacieniały ją drzewa, większość z nich przeniesiona z Ziemi, oraz inna roślinność, która w opinii Cordelii musiała być miejscowa. Szczególnie rzucił się jej w oczy żywopłot z przypominających krzewy roślin, obsypanych kwiatami — przynajmniej zakładała, że były to kwiaty, Dubauer wiedziałby na pewno — przypominającymi małe różowe strusie piórka.
Altana była budowlą o lekko orientalnym charakterze, z nieco zniszczonego drewna. Roztaczał się z niej wspaniały widok na błyszczące jezioro. Całą konstrukcję porastały pnącza, spajając ją na zawsze z kamienistym gruntem. Budynek był otwarty z wszystkich czterech stron. W środku stały dwa niezbyt eleganckie szezlongi, wielki wyblakły fotel z podnóżkiem oraz stolik, na którym dostrzegła dwie karafki, kilka kieliszków oraz butelkę gęstego białego płynu.
Vorkosigan leżał wyciągnięty w fotelu. Miał zamknięte oczy, gołe stopy oparł na podnóżku. Obok leżała niedbale odrzucona para sandałów. Cordelia przystanęła w wejściu i przyjrzała mu się z delikatnym uniesieniem. Miał na sobie stare czarne spodnie mundurowe i bardzo cywilną koszulę w krzykliwy, kwiecisty wzór. Najwyraźniej tego ranka zapomniał o goleniu. Zauważyła, że jego palce u nóg są porośnięte drobnymi, czarnymi, kręconymi włoskami, podobnie jak wierzch dłoni. Uznała, że zdecydowanie jej się podobają. W istocie już czuła niemądre przywiązanie do każdej części jego ciała. Mniej zachęcająca była otaczająca go aura zaniedbania. Był zmęczony. Bardziej niż zmęczony. Chory.
Uniósł odrobinę powieki i sięgnął po kryształową szklankę, pełną bursztynowego płynu. Nagle jakby zmienił zamiar i zamiast tego podniósł białą butelkę. Obok niej stała maleńka miarka, Vorkosigan jednak zignorował ją, pociągając prosto ze źródła długi łyk białego płynu. Przez chwilę, krzywiąc się spoglądał na butelkę, po czym zamienił ją na szklankę i wychylił zawartość, przepłukując nią usta. Następnie opadł na fotel, osuwając się jeszcze bardziej.
— Płynne śniadanie? — spytała Cordelia. — Czy jest równie smaczne, jak owsianka i sos z sera pleśniowego?
Jego oczy otwarły się gwałtownie.
— Ty — powiedział szorstko, po sekundzie — nie jesteś halucynacją. — Zaczął wstawać, po chwili jednak rozmyślił się i zastygł, uświadamiając sobie swój stan. — Nie chciałem, abyś zobaczyła…
Cordelia weszła powoli po prowadzących pod dach schodkach, wspięła się na szezlong i usiadła. Do diaska, pomyślała, zaskoczyłam go nie przygotowanego. Jest wytrącony z równowagi. Jak go uspokoić? Chciałabym, aby już nigdy nie opuszczał go spokój…
— Próbowałam skontaktować się z tobą wczoraj, tuż po wylądowaniu, ale cię nie zastałam. Jeśli spodziewasz się halucynacji, to musi to być niezły napój. Czy mógłbyś nalać mi odrobinę?
— Sądzę, że wolałabyś coś innego. — Nalał jej płynu z drugiej karafki. Wciąż jeszcze wyglądał na wstrząśniętego. Zaciekawiona, spróbowała z jego szklanki.
— Fu! To nie jest wino.
— Brandy.
— O tej porze?
— Jeśli zacznę tuż po śniadaniu — wyjaśnił — zazwyczaj w porze lunchu udaje mi się osiągnąć stan całkowitej nieświadomości.
Do lunchu już całkiem blisko, pomyślała. Z początku jego mowa zmyliła ją — wyraźna, jedynie nieco wolniejsza i ostrożniejsza niż zwykle.
— Muszą istnieć mniej trujące środki znieczulające. — Słomkowe wino, którego jej nalał, było znakomite, choć jak na jej gust nieco zbyt wytrawne. — Robisz to codziennie?
— Boże, nie — zadrżał. — Najwyżej dwa, trzy razy w tygodniu. Przez jeden dzień piję, przez następny choruję — kac równie skutecznie odwodzi myśli od pewnych spraw — poza tym załatwiam interesy ojca. W ciągu ostatnich kilku lat bardzo zwolnił tempo.