— Nie ma sprawy — okręcił się wraz z krzesłem, sięgając do konsoli komunikacyjnej. — Na jaką minimalną masę mam nastawić alarm? Co powiesz na czterdzieści kilo?
— Osobiście wolę kilogram.
— Kilogram! — spojrzał na nią ze zdumieniem. — Żartujesz?
— Żartuję? — odpowiedziała mu spojrzeniem i nagle zrozumiała. — Ach, rozumiem. Myślałeś o całych… potrafię dokonać identyfikacji, dysponując bardzo małymi fragmentami ciała. Chętnie zbierałabym nawet jeszcze mniejsze, ale jeśli zejdzie się poniżej kilograma, pojawia się zbyt wiele fałszywych alarmów — meteory i inne śmiecie. Kilogram wydaje się rozsądnym kompromisem.
— Brrr. — Posłusznie nastawił jednak sondy na minimalną masę jednego kilograma i skończył wprowadzać program poszukiwawczy.
Medtechniczka pozdrowiła go skinieniem głowy i wycofała się z ciasnej kabiny kontrolno-nawigacyjnej. Staroświecki statek kurierski został ściągnięty z orbity złomowej i pospiesznie odremontowany. Z początku zamierzano przerobić go na osobisty jacht urzędnika średniej klasy — funkcjonariusze wyższych klas, którym się spieszyło, mieli monopol na nowe statki — ale, podobnie jak Ferrell, statek był gotów zbyt późno, by uczestniczyć w wojnie. I tak się spotkali, pilot i jego pierwszy statek, aby wspólnie wypełniać nudne obowiązki, które Ferrell w skrytości ducha uważał za godne inżyniera — żeby nie posuwać się w lekceważeniu zbyt daleko.
Pożegnał wzrokiem bitewne szczątki na przednim ekranie — konstrukcja nośna statku sterczała niczym kości spod zmartwiałej skóry — i pokręcił głową na widok takiego marnotrawstwa. Następnie, z lekkim westchnieniem zadowolenia, zsunął w dół hełm, by dotykał srebrzystych kręgów na jego skroniach i nad czołem, przymknął oczy i przejął kontrolę nad swym własnym statkiem.
Przestrzeń rozciągała się wokół niego, bezkresna niczym morze. Był teraz statkiem, rybą, trytonem; uwolniony od konieczności oddychania, nieograniczony, nieczuły na ból. Odpalił silniki, jakby ogień trysnął z jego palców i rozpoczął powolny lot po skręconej spirali poszukiwawczej.
Medtechniczko Boni? — rzucił do interkomu, wywołując jej kabinę. — Chyba mam tu coś dla pani.
Boni pojawiła się na ekranie, przecierając dłonią zaspane oczy. — Tak szybko? Która godzina? Och, musiałam być bardziej zmęczona, niż myślałam. Już idę.
Ferrell przeciągnął się i nie wstając z fotela wykonał serię ćwiczeń relaksacyjnych. To była długa, nudna wachta. Powinien czuć głód, lecz to, co widział na ekranach, skutecznie zniszczyło jego apetyt.
Po chwili pojawiła się Boni, wsunęła się na fotel obok niego.
— To rzeczywiście coś dla mnie — odkryła tablicę kontrolną zewnętrznego promienia naprowadzającego i rozprostowała palce, rozpoczynając ostrożny manewr.
— Owszem, nie było co do tego większych wątpliwości — przytaknął, odchylając się do tyłu i obserwując uważnie, co robiła. — Czemu używa pani tak słabych promieni prowadzących? — spytał ciekawie, zauważywszy niski poziom mocy.
— No cóż, zwłoki są zamarznięte — odparła, nie odrywając wzroku od odczytów na ekranie — i bardzo kruche. Jeśli zaczniesz grać ostro, odbijając je tam i z powrotem, mogą się rozlecieć. Najpierw wyhamujmy to paskudne wirowanie — dodała, jakby do siebie. — Powolny obrót to nic wielkiego. Jest zupełnie przyzwoity. Ale to szybkie wirowanie — musi im bardzo przeszkadzać, nie sądzisz?
Ferrell zapomniał o okropności na ekranie i spojrzał z niedowierzaniem na swą towarzyszkę.
— Oni nie żyją, proszę pani!
Uśmiechnęła się leniwie obserwując, jak ciało, rozdęte z powodu dekompresji, z powykręcanymi kończynami, zastygłymi w trakcie szaleńczego tańca konwulsji, zbliża się powoli do śluzy towarowej.
— Przecież to nie ich wina, prawda? To jeden z naszych, poznaję po mundurze.
— Brrr! — powtórzył, po czym zaśmiał się, dając ujście zakłopotaniu. — Zachowuje się pani, jakby sprawiało to pani przyjemność.
— Przyjemność? Nie… Ale już od dziewięciu lat pracuję w Departamencie Poszukiwań i Identyfikacji Personelu. Nie przeszkadza mi to. Poza tym praca w przestrzeni jest wdzięczniejsza niż na planetach.
— Wdzięczniejsza? Przy tej koszmarnej dekompresji?
— Owszem, ale pamiętaj także o wpływie temperatury. Tu nie ma rozkładu.
Głęboko zaczerpnął powietrza i powoli je wypuścił.
— Rozumiem. Zgaduję, że po jakimś czasie człowiek… przywyka do tego. Czy to prawda, że nazywacie ich mrożonkami?
— Niektórzy tak mówią — przyznała. — Ale nie ja.
Starannie przeprowadziła zwłoki przez wrota śluzy towarowej i zamknęła je szybko.
— Temperatura nastawiona na powolne odtajanie. Za kilka godzin będzie gotowy — mruknęła.
— A pani jak ich nazywa? — spytał, kiedy wstała.
— Ludźmi.
Widząc malujące się na jego twarzy oszołomienie posłała mu lekki uśmiech. Następnie przeszła do tymczasowej kostnicy urządzonej obok ładowni.
W czasie następnej przerwy między wachtami Ferrell także zszedł na dół, kierowany niezdrową ciekawością. Wsunął głowę przez drzwi. Medtechniczka siedziała przy biurku. Stół pośrodku pomieszczenia nadal był pusty.
— Hmm… cześć.
Uniosła wzrok, uśmiechając się jak zwykle.
— Witam, pilocie-oficerze. Proszę wejść.
— Dziękuję. Nie musi mnie pani traktować tak oficjalnie. Jeśli pani chce, proszę mi mówić Falco — zaproponował.
— Oczywiście, jeśli sobie tego życzysz. Ja mam na imię Tersa.
— Naprawdę? Mam kuzynkę, która nazywa się Tersa.
— To popularne imię. W szkole zawsze było nas w klasie co najmniej cztery. — Wstała i sprawdziła wskaźnik przy drzwiach ładowni. — Powinien już być gotowy. Można powiedzieć: wyciągnięty na brzeg.
Ferrell pociągnął nosem i odchrząknął, zastanawiając się, czy zostać, czy też przeprosić i wyjść.
— Groteskowe ryby łowisz.
Chyba jednak przeprosić i wyjść.
Tersa ujęła linkę holowniczą szybującej w powietrzu palety i pociągnęła ją za sobą do ładowni. Rozległo się głuche tąpnięcie i medtechniczka wróciła, ciągnąc za sobą paletę. Trup miał na sobie ciemnoniebieski mundur oficera pokładowego. Pokrywała go gruba warstwa szronu, który odchodził płatami i ściekał na podłogę, gdy zsunęła ciało na stół. Ferrell zadrżał z obrzydzenia.
Stanowczo powinien przeprosić i wyjść. A jednak został, opierając się o framugę, w bezpiecznej odległości od trupa.
Boni zdjęła z pełnej drobiazgów półki jakiś przyrząd, podłączony przewodem do komputera. Urządzenie było wielkości ołówka. Przystawione do oczu zwłok wysyłało promień błękitnego światła.
— Identyfikacja siatkówki — wyjaśniła, zdejmując kolejny instrument, niewielką płytkę, także podpiętą do komputera. Przycisnęła ją starannie do obu rąk koszmaru na stole. — I odcisków palców — dodała. — Zawsze sprawdzam jedno i drugie i porównuję wyniki. Oczy bywają bardzo zmienione, a błąd w identyfikacji to często szok dla rodziny. — Sprawdziła odczyt na ekranie. — Porucznik Marco Deleo. Dwadzieścia dziewięć lat. Cóż, poruczniku — ciągnęła lekkim tonem — zobaczmy, co mogę dla pana zrobić.
Przytknęła do jego stawów przyrząd, który natychmiast je odblokował, po czym zaczęła zdejmować z trupa ubranie.
— Czy często z nimi rozmawiasz? — zainteresował się Ferrell. Jego odwaga gdzieś się ulotniła.