Выбрать главу

— Zawsze. Widzisz, tego wymaga uprzejmość. Część moich zabiegów jest dość poniżająca, nie znaczy to jednak, by nie można ich było dokonywać z szacunkiem.

Ferrell potrząsnął głową.

— Osobiście uważam, że to nieprzyzwoite.

— Nieprzyzwoite?

— Całe to grzebanie się w trupach. Wysiłki i koszta, jakie ponosimy, aby je zebrać. Co ich to wszystko obchodzi? Pięćdziesiąt czy sto kilo gnijącego miecha. Lepiej byłoby zostawić je w przestrzeni.

Niezrażona, wzruszyła ramionami, nie przerywając pracy. Złożyła ubranie i przeszukała kieszenie, układając w rządku ich zawartość.

— Lubię przeglądać kieszenie — zauważyła. — Przypomina mi to czasy dzieciństwa, kiedy odwiedzałam czyjś dom. Gdy sama wchodziłam na górę, na przykład żeby pójść do łazienki, uwielbiałam zaglądać do pokojów, sprawdzać, co w nich stoi i jak są urządzone. Jeśli panował w nich porządek, imponowały mi — sama nigdy nie umiałam opanować bałaganu. Jeżeli zastałam rozgardiasz, czułam, że natknęłam się na bratnią duszę. Cudze rzeczy potrafią oddać strukturę czyjegoś umysłu — coś jak skorupka ślimaka. Lubię wyobrażać sobie, jacy byli na podstawie zawartości ich kieszeni. Czy panował w nich porządek, czy też nieład? Czy były regulaminowo czyste, czy może pełne osobistych drobiazgów? Weźmy na przykład porucznika Deleo. Musiał być bardzo sumienny. Wszystko zgodne z regulaminem — poza tym małym wideodyskiem z domu. Pewnie dostał go od żony. Myślę, że musiał być bardzo miłym i dobrym człowiekiem.

Umieściła kolekcję drobiazgów w dokładnie opisanej torbie.

— Nie przesłuchasz go? — zapytał Ferrell.

— Och, nie. To byłoby wścibstwo.

Zaśmiał się szorstko.

— Nie dostrzegam różnicy.

— Ach! — Skończyła badania lekarskie, przygotowała plastykowy worek na zwłoki i zaczęła myć trupa. Kiedy dotarła do genitaliów i zabrała się za staranne oczyszczanie tego miejsca, konieczne ze względu na rozluźnienie zwieraczy, Ferrell uciekł.

Ta kobieta to wariatka, pomyślał. Zastanawiał się, czy dlatego wybrała tę pracę, czy też przeciwnie: to tylko efekt jej zajęcia?

Minął kolejny dzień, nim złowili następną “rybę”. Kiedy Ferrell położył się spać, nawiedził go sen. We śnie znalazł się w łodzi na pełnym morzu. Wybierał sieci pełne trupów, po czym wrzucał je, mokre i lśniące, niczym pokryte błyszczącą łuską ryby, na wielki stos w ładowni. Obudził się, zlany potem, a jednocześnie dygoczący z zimna. Z ogromną ulgą wrócił na stanowisko pilota, łącząc się w jedno ze statkiem. Statek był czysty, mechaniczny, nieskażony, nieśmiertelny jak bóg; można było zapomnieć, że w ogóle ma się jakikolwiek zwieracz.

— Osobliwa trajektoria — zauważył, gdy medtechniczka ponownie zajęła miejsce za sterami promienia naprowadzającego.

— Tak… ach, rozumiem. To Barrayarczyk. Zawędrował daleko od domu.

— Fuj! Wyrzuć go.

— Ależ nie. Mamy dane identyfikacyjne wszystkich ich zaginionych. To część traktatu pokojowego, obok wymiany jeńców.

— Zważywszy, jak traktowali naszych w niewoli, nie sądzę, abyśmy byli im coś winni.

Tersa jedynie wzruszyła ramionami.

Barrayarski oficer był wysoki i dobrze zbudowany. Sądząc po naszywkach na kołnierzu, umarł jako komandor. Medtechniczka zajęła się nim równie troskliwie jak wcześniej porucznikiem Deleo. Zrobiła nawet więcej — zadała sobie wiele trudu, by wyprostować poskręcane zwłoki. Czubkami palców wymasowała pokrytą plamami twarz, starając się przywrócić jej pozory męskości. Ferrell obserwował ją, czując jak w gardle wzbiera mu żółć.

— Wolałabym, aby jego wargi nie odwijały się tak mocno — stwierdziła, nie przerywając pracy. — Nadają jego twarzy przesadnie złowrogi wyraz. Sądzę, że kiedyś był całkiem przystojny.

Jednym z przedmiotów w kieszeniach “ryby” był niewielki medalion. W środku znajdował się mały szklany pęcherzyk, wypełniony przezroczystym płynem. Wewnętrzne ścianki złotej oprawy pokrywał gęsty wzór skomplikowanych zawijasów barrayarskiego pisma.

— Co to jest? — spytał zaciekawiony Ferrell.

Z zadumą uniosła wisiorek do światła.

— To rodzaj amuletu czy może pamiątki. W ciągu ostatnich trzech miesięcy wiele się dowiedziałam o Barrayarczykach. Odwróć dziesięciu do góry nogami, a u dziewięciu znajdziesz w kieszeniach przynoszący szczęście drobiazg, amulet czy medalik. Wyżsi oficerowie są pod tym względem równie okropni co zwykli szeregowcy.

— Niemądre przesądy.

— Nie jestem pewna, czy to przesądy, czy po prostu tradycja. Kiedyś zajmowaliśmy się rannym jeńcem — twierdził, że to tylko zwyczaj. Ludzie dają je żołnierzom w prezencie i nikt w nie nie wierzy. Ale kiedy rozbierając go do operacji odebraliśmy mu amulet, zaczął wściekle walczyć. Trzy osoby przytrzymywały go, póki nie zadziałało znieczulenie. Zdumiewający popis siły jak na człowieka, któremu wybuch oderwał obie nogi. Płakał… Oczywiście był w szoku.

Ferrell zakołysał wiszącym na krótkim łańcuszku medalikiem, mimo woli zafascynowany. Tuż obok kołysał się drugi amulet — lok włosów, zatopiony w plastyk.

— Co tam jest? Jakaś woda święcona?

— Prawie. To bardzo popularny model. Nazywają go matczyną Izą. Daj, sprawdzę, czy zdołam to odczytać — zdaje się, że miał go od jakiegoś czasu, sądząc z napisu. To chyba słowo “podporucznik” i data — zapewne dostał go z okazji promocji.

— To nie są chyba łzy jego matki?

— O, tak. Dzięki temu ma chronić właściciela.

— Wygląda na to, że nie jest zbyt skuteczny.

— No cóż… nie.

Ferrell prychnął z ironią.

— Nienawidzę tych drani — choć przyznaję, że żal mi jego matki.

Boni odebrała mu łańcuszek i uniosła pod światło kosmyk w plastyku, po cichu odczytując inskrypcję.

— Niepotrzebnie. Miała szczęście.

— Dlaczego?

— To jej kosmyk pośmiertny. Z tego wynika, że zmarła trzy lata temu.

— Czy to też ma przynosić szczęście?

— Niekoniecznie. Z tego, co wiem, to jedynie pamiątka. W sumie bardzo miła. Najpaskudniejszym amuletem, na jaki kiedykolwiek się natknęłam — a jednocześnie najrzadszym — był mały skórzany woreczek wiszący na szyi pewnego mężczyzny. W środku znalazłam garstkę ziemi i liście oraz coś, co z początku wzięłam za kości jakiegoś podobnego do żaby stworzenia, długiego na dziesięć centymetrów. Kiedy jednak przyjrzałam mu się bliżej, odkryłam, że był to szkielet ludzkiego płodu. Bardzo osobliwe. Przypuszczam, że to rodzaj czarnej magii. Dziwny przedmiot, zwłaszcza że jego właściciel był mechanikiem.

— Najwyraźniej żaden z ich amuletów nie działa.

Uśmiechnęła się cierpko.

— Gdyby jakieś działały, raczej bym ich nie oglądała, prawda?

Posunęła się jeszcze dalej, czyszcząc ubranie Barrayarczyka i ubierając go przed schowaniem do worka i zamknięciem w zamrażarce.

— Barrayarczycy mają hopla na punkcie wojska — wyjaśniła. — Lubię ubierać ich z powrotem w mundury. Tak wiele dla nich znaczą; jestem pewna, że czują się w nich lepiej.

Ferrell zmarszczył brwi, czując dziwny niepokój.

— Nadal uważam, że powinniśmy go wyrzucić razem z resztą śmieci.

— Ależ nie — zaprotestowała. — Pomyśl o pracy, którą ktoś w niego zainwestował. Dziewięć miesięcy ciąży, poród, dwa lata w pieluchach — a to dopiero początek. Dziesiątki tysięcy posiłków, tysiące bajek na dobranoc, lata nauki. Dziesiątki nauczycieli. I do tego szkolenie wojskowe. Stworzyło go wielu ludzi.