Ochraniaj Unni, mego brata i wszystkich przyjaciół, kiedy mnie już przy nich nie będzie.
Jordi ma potężny miecz rycerzy, Wamba jednak posiada czarodziejskie umiejętności. Co nieszczęsny Jordi może im przeciwstawić?
Pośród skał, w głębokim cieniu, Unni ukryła się razem z Pedrem i Eliem. Serca biły im jak szalone, spoglądali wszyscy z niedowierzaniem na to, co się dzieje na równinie zalanej księżycowym blaskiem. Unni toczyła wewnętrzną walkę. Najchętniej pobiegłaby do Jordiego, żeby mu pomóc, jednocześnie zaś groza przenikała ją do szpiku kości. Zdawała sobie przy tym sprawę, że bardzo by pogorszyła sytuację Jordiego, gdyby dała się ponieść uczuciom i rzuciła się mu pomagać. Pozwoliła więc, by strach zatrzymał ją na miejscu.
– To groteska – szepnął Pedro, gdy jak sparaliżowany przyglądał się tej jakiejś piekielnej postaci, która skulona czaiła się na porośniętej trawą równinie. Bo też wyglądał groteskowo ów czarodziej Wamba z ponurych czasów inkwizycji. Odór śmierci, zgnilizny i zbutwiałej ziemi zanieczyszczał powietrze tak, że ludzie z trudem byli w stanie oddychać.
Wamba wyprostował się. Znowu widział Jordiego. Pogardliwie wyciągnął rękę.
– Jesteś martwy! – ryknął z nienawiścią.
– Owszem – odparł Jordi. – I co z tego?
Ta odpowiedź była zbyt skomplikowana dla ociężałego Wamby.
Burczał coś niezrozumiale i kręcił swoim ciężkim, obrzydliwym łbem.
Unni jednak słuchała zrozpaczona.
– Nie wolno ci tak mówić, Jordi! – zawodziła cichutko. – Nie wolno ci mówić, że jesteś martwy, ty jesteś całym moim życiem! Nie możesz zatrzaskiwać ostatnich drzwi!
Elio wziął ją za rękę i wciągnął głębiej pod skały. Czuła, że on drży, choć cokolwiek innego byłoby z pewnością dziwne.
Odpowiedź Jordiego rozdrażniła zjawę. Wamba gapił się wciąż ponuro na swego przeciwnika. W końcu wydał ryk zniecierpliwienia i jął miotać snopy swego unicestwiającego, iskrzącego się ognia w stronę nieszczęśnika, który stoi oto i wyobraża sobie, że jego, czarownika z godnej szacunku przeszłości, można zranić mieczem.
Śmieszne!
To właśnie takim snopem ognia Wamba zamordował kiedyś dobrą Urracę.
Ale młodzieniec w tutejszym lesie był szybki. Odchylił się po prostu w bok i uniknął ognia, śmiercionośna wiązka trafiła w niewinny krzew, który zajął się natychmiast wysokim płomieniem i rozjaśnił okolicę krwistą poświatą.
Wamba aż podskoczył z irytacji, uniósł w górę swoje potężne barki. Co się stało z tym młodzieńcem?
Tam, wysoko na skale! Ale dlaczego? Jakim sposobem?
To, że Jordi wskoczył na blok skalny, miało bardzo proste wytłumaczenie. Otóż Wamba w swojej postaci upiora był tak nienaturalny, tak potwornie wielki, że pojedynek z Jordim przypominał walkę Dawida z Goliatem. Jordi musiał znaleźć jakieś podwyższenie.
Wamba prychał niczym rozdrażniony byk i zbliżał się do skały.
Unni dygotała ze strachu i rozpaczy. Jakaś intensywna woń, którą określała jako barbarzyńską, woń samego zła, można powiedzieć, wypełniała przestrzeń między skałami. Ten odór pochodził od bestii, która teraz znajdowała się tuż, tuż. Unni pragnęła pomóc Jordiemu, wiedziała jednak, że nic zrobić nie może.
Wszystkie ruchy potwora były powolne i takie ociężale, jakby upiór wciąż przedzierał się przez warstwy ziemi przyciskającej jego grób, gdziekolwiek on się znajduje.
Na pociechę miała tylko jedno: świadomość, że rycerze są gdzieś w pobliżu.
Po chwili znowu ogarnęła ją rozpacz. A ja nie zdążyłam powiedzieć Jordiemu, że udało mi się usunąć trzech przeklętych drani. Jaka szkoda, teraz on się już pewnie o tym nie dowie!
Jordi, Jordi, łkała bezgłośnie. Ja cię przecież kocham, czy ty tego nie rozumiesz? Nie możesz mnie opuścić! Czy nie wiesz, że wtedy ja też umrę?
Leon i jego ludzie kierowali się w stronę, skąd dochodziły głosy.
Niezbyt przyjemne głosy, trzeba powiedzieć. Pominąwszy już ów głuchy łoskot i drżenie ziemi za każdym razem, kiedy jakaś nieznana istota stawiała na niej stopę, docierały do nich przeważnie gardłowe pomruki, gniewne syczenie, a raz po raz ryk, który niósł się daleko ponad opustoszałym lasem.
Ludzie zaczynali się wahać, oglądali się za siebie. Czy to jakiś podstęp? Co się tam dzieje?
Leon jednak zachowywał optymizm, a Emma mu przytakiwała.
Alonzo był bardziej powściągliwy.
– Chyba nie tutaj mieszkał twój pradziad Emile jako dziecko? – zapytał ironicznie Emmę.
– Nie, to przecież niemożliwe – prychnęła ze złością. – Wszystko wskazuje na to, że znaleźliśmy się w jakimś zaczarowanym lesie.
Zmurszałe pnie drzew, okolica coraz bardziej dzika, a do tego te okropne ryki jak z piekielnej otchłani.
– To jest tajemnicza broń mnichów – wyjaśnił Leon dumnie, nie przypuszczając, że ci jego łysi, ponurzy przybysze z epoki średniowiecza zostali z trzynastu zredukowani do ośmiu, a i ta reszta rozpłynęła się w powietrzu. – Trzeba po prostu iść – starał się ich zachęcać. – Niezależnie od tego, co, czy kto, wydaje te głosy, to jest on po naszej stronie. Nasi wrogowie stają się coraz mniejsi.
My też, myślał Alonzo z goryczą, ale przecież, skoro zamierza zdobyć Emmę, to nie może teraz tak zwyczajnie zawrócić. Emma zaś nie sprawiała wrażenia, że się w ogóle czegokolwiek obawia.
Ta kobieta budzi lęk, pomyślał. Ale jest też cudowna! I będzie moja. A wtedy ja stanę się silniejszy niż Leon. Potężniejszy!
Wyszli na niewielką polankę w pobliżu szemrzącego spokojnie strumyka, jakby stworzonego po to, by mógł się w nim przeglądać księżyc.
I nagle stali się świadkami nieprawdopodobnego dramatu.
Widzieli rozświetlony niczym błyskawica miecz, który sypał snopy iskier, kiedy trzymający go mężczyzna wymachiwał nim to w przód, to w tył, jakby zwlekał z zadaniem ciosu. I widzieli człowieka trzymającego miecz. Emma jęknęła, Leon przystanął jak wryty i mamrotał:
– Rany boskie, to musi być ten sam, który tyle razy zastępował nam drogę. Nigdyśmy go nie widzieli, ale teraz go mamy!
Ujrzeli coś jeszcze i zapomnieli o człowieku z mieczem.
Ujrzeli mianowicie potwora, na widok którego krew krzepła w żyłach, który sprawił, że nawet Leon się zawahał.
– Co to jest? To człowiek, czy…?
Kilku jego ludziom zrobiło się niedobrze, zawrócili i uciekli. Alonzo nawet nie próbował ich zatrzymywać. Stał jak skamieniały, z rozdziawioną gębą. I chociaż wierzył, że to obrzydlistwo jest po ich stronie, wszystko się w nim przewracało.
Przeklęty Leon, czy on nie mógł wymyślić czegoś bardziej rozsądnego? Musiał pozwolić, żeby mnisi wezwali to monstrum z krainy potępionych?
A właśnie, gdzie się podziewają mnisi?
Jeden z jego ludzi poczuł się lepiej i wrócił, blady jak ściana zerkał na upiora.
– Leon… Alonzo… – szeptał śmiertelnie przerażony, z rozbieganym wzrokiem. Głos miał świszczący ze wzburzenia. – Słyszałem głosy paru osób ukrywających się wśród skał. Słyszałem, jak rozmawiali ze sobą półgłosem. Ja myślę… Mnie się wydaje, że jednym z nich jest Elio! Słyszałem to imię.
Leon nie wiedział, co powiedzieć, rozdarty między dwa niebywale gwałtowne uczucia. Także on miał rozbiegane oczy.
– I nie złapałeś go? – syknął przez zęby.
– Co? Nie, tam jest okropnie ciemno w tych skałach. Na pomoc!
Teraz zbliża się ten… ten…
I podwładny Leona uciekł znowu.
Jego szef zaklął cicho. Wszystko działo się tak szybko, w takim obłąkańczym wirze, że nie miał czasu się zastanowić.
Chciał wołać do potwora, że są wspólnikami, że znajdują się po tej samej stronie, wyglądało jednak na to, że tamten nawet go nie zauważa, brnie po prostu dalej, wciąż wpatrzony w postać wysoko na skale.