Выбрать главу

– Co jest?

– Policja, proszę pani. W sprawie morderstwa.

– Co? Wszystko jedno w jakiej sprawie, i tak nie potrzebuję. Spieprzaj stąd, ale już, bo zawołam gliny.

– Morderstwo! – wrzasnął Rebus. – Jestem z policji. Chcę zadać parę pytań.

– Co? – Zrobiła krok do tyłu, by mu się przyjrzeć, a Rebus gotów był przysiąc, że w jej zmętniałych oczach bez wyrazu dostrzega iskierkę dawnej inteligencji. – Jakie morderstwo? – spytała.

Jeszcze jeden z tych cholernych dni. Na dodatek znów zaczęło padać. Czuł, jak wielkie piekące krople wody spływają mu po karku i sączą się do butów. Jak wtedy przy grobie starego… raptem wczoraj? Jak wiele może się wydarzyć w ciągu zaledwie dwudziestu czterech godzin, w dodatku wszystko jemu.

Do siódmej Rebus uporał się z sześcioma adresami spośród czternastu na liście. Pomaszerował z powrotem do pudła na buty, czując jak go pieką stopy, a wypite herbaty chlupoczą mu w żołądku tęskniącym za czymś mocniejszym.

Na podmokłym placu stał już Jack Morton i gapił się na rozciągające się przed nim kilka tysięcy metrów gliniastego placu zarzuconego starymi cegłami i różnego rodzaju złomem: wymarzony plac zabaw dla wszystkich dzieci.

– Co za koszmarne miejsce na umieranie.

– Ona tu nie umarła, Jack. Pamiętasz, co powiedział patolog?

– Ale wiesz, o co mi chodzi.

Tak, Rebus wiedział, o co mu chodziło.

– A nawiasem mówiąc – dodał Morton – ty stawiasz.

– Z przyjemnością – powiedział Rebus.

Pili w jednym z bardziej obskurnych barów edynburskich do jakich turyści nie zaglądają. Próbowali przestać myśleć o sprawie, ale się nie udawało. Tak już jest z głośnymi śledztwami w sprawach o morderstwo: przenikają na wskroś ciało i umysł, zżerają cię i mobilizują do jeszcze bardziej wytężonej pracy. Każde morderstwo daje zastrzyk czystej adrenaliny, powodując, że przekracza się punkt krytyczny, po którym nie ma już odwrotu.

– Trzeba chyba wracać do domu – powiedział Rebus.

– Nie, walnij sobie jeszcze jedno.

Jack Morton zamachał pustym kuflem w kierunku baru.

Trochę już podchmielony Rebus zaczął znów rozmyślać o tajemniczym autorze listów. Mógł podejrzewać Rhonę, choć nie było to w jej stylu. Mógł podejrzewać córkę Sammy, która być może w ten sposób poniewczasie mści się na ojcu za odsunięcie się z jej życia. Wiedział doskonale, że zawsze pierwszymi podejrzanymi są członkowie rodziny i znajomi. Jednak w tym przypadku mógł nim być każdy, kto wiedział, gdzie pracuje i gdzie mieszka. Mógł to być nawet ktoś z pracy, to też należało brać pod uwagę.

I jak zwykle kluczowe pytanie brzmiało: dlaczego?

– Proszę bardzo, dwa przepyszne duże piwka gratis od kierownictwa.

– Myślę, że to godne uznania – oznajmił Rebus.

– Albo zeznania, nie? – dodał Morton i otarł pianę z górnej wargi. Zauważył, że Rebus się nie uśmiechnął, więc spytał: – Coś się tak zamyślił?

– To seryjny morderca – stwierdził Rebus. – Na pewno. A jeśli tak, to jeszcze o nim usłyszymy.

Morton odstawił kufel, jakby nagle przeszło mu całe pragnienie.

– Te dziewczynki chodziły do różnych szkół – ciągnął Rebus – mieszkały w różnych dzielnicach, miały inne zwyczaje, innych znajomych, były innych wyznań, a zostały zamordowane przez tego samego zabójcę i w taki sam sposób, bez żadnych śladów seksualnego molestowania. Mamy do czynienia z szaleńcem. Może być wszędzie.

Przy barze zaczęła się awantura, najwyraźniej wynikła z gry w domino, w której coś poszło nie tak. Na podłodze z hukiem rozprysła się szklanka, po czym w barze zapadła nagła cisza. Potem emocje trochę opadły. Jednego z uczestników awantury wyprowadzili na zewnątrz jego kompani. Drugi pozostał przy barze i z pochyloną nisko głową tłumaczył coś kobiecie stojącej obok niego.

Morton pociągnął łyk piwa.

– Dzięki Bogu nie jesteśmy na służbie – powiedział. – Co byś powiedział na porcję curry?

Morton skończył jeść curry vindaloo z kurczaka i odłożył widelec na pusty talerz.

– Chyba trzeba będzie dać cynk chłopakom z Zakładu Higieny – zagadnął, wciąż jeszcze przeżuwając. – Albo jeszcze lepiej komuś z Inspekcji Handlowej. Nie wiem, co to było, ale na pewno nie był to kurczak.

Siedzieli w małej hinduskiej knajpce w pobliżu Haymarket. Oświetlenie w kolorze purpury, na ścianach czerwona, głęboko tłoczona tapeta, dźwięki sitara wypełniające wnętrze.

– Wyglądało, jakby ci smakowało – powiedział Rebus, dopijając piwo.

– Bo smakowało. Ale kurczak to nie był.

– Jak smaczne, to nie masz co narzekać.

Rebus siedział na krześle ukosem, z nogami wyciągniętymi przed siebie i ramieniem założonym na oparcie krzesła, paląc nie wiadomo którego dziś papierosa.

Morton przechylił się niepewnie w kierunku kolegi.

– John, zawsze jest powód, żeby ponarzekać, zwłaszcza gdy jest szansa, że dzięki temu uda ci się nie zapłacić rachunku.

Puścił oko do Rebusa, odchylił się do tyłu, czknął i sięgnął do kieszeni po papierosa.

– Szajs – oznajmił.

Rebus próbował policzyć w myśli, ile sam dziś wypalił, ale jego umysł doradził mu, by nie zawracał sobie głowy takimi bzdurami.

– Ciekaw jestem, co nasz morderca robi akurat w tej chwili, – powiedział.

– Kończy jeść curry? – podrzucił Morton. – Na tym właśnie polega problem, że to może być jeden z takich panów Olków Nijakich. Z wierzchu bez skazy, żonaty, dzieciaty, ciężko pracujący facio dojeżdżający co rano do roboty z przedmieścia, a w środku po prostu kompletny świr.

– Jeśli chodzi o tego faceta, to nic nie jest „po prostu”.

– To prawda.

– Ale możesz mieć rację. Chcesz powiedzieć, że to taki nowy Jekyll i Hyde, tak?

– Otóż to. – Morton strząsnął popiół na stół, na którym pozostały już ślady po sosie curry i piwie. Wpatrywał się w swój pusty talerz, jakby dziwiąc się, gdzie podziało się to całe jedzenie. – Jekyll i Hyde. O to chodzi. Powiem ci, John, że ja bym takich skurwieli zamykał na milion lat. Milion lat w izolatce wielkości pudła na buty. Tak bym zrobił.

Rebus przyglądał się tapecie na ścianie. Przed oczami stanęła mu jego własna izolatka z czasów, gdy SAS próbowało go złamać, czasów ostatecznej próby charakteru, czasów wzdychania i głuchego milczenia, głodu i brudu. Nie, nie chciałby tego jeszcze raz przeżywać. A przecież go nie bili, w zasadzie go nie bili. Inni mieli mniej szczęścia.

Uwięziona w celi, wrzeszcząca twarz.

Wypuście mnie, wypuście mnie

Wypuście mnie…

– John? Dobrze się czujesz? Jak chcesz sobie rzygnąć, to kibel jest z tyłu za kuchnią. Słuchaj, jak będziesz tamtędy przechodził, zrób mi przysługę i zerknij, co oni tam wrzucają do gara…

Rebus ruszył raźnym krokiem do toalety, poruszając się z przesadną ostrożnością typową dla wstawionych, choć nie czuł się pijany, w każdym razie nie aż tak. Nozdrza wypełniły mu się mieszaniną woni curry, środków dezynfekcyjnych, fekaliów. Umył twarz. Nie, nie będzie rzygał. To nie sprawa nadmiernej ilości wypitego alkoholu, przecież to samo przydarzyło mu się w domu Michaela, ten sam chwilowy koszmar. Co się z nim dzieje? Czuł się jakby wszystko w środku w nim kamieniało, spowolniało i oddawało na pastwę przeszłości. Trochę podobne to było do załamania nerwowego, którego oczekiwał, ale jednak nie, to nie załamanie. Już nic. Już minęło.

– Podwieźć cię?

– Nie, dzięki. Przejdę się. Trochę się przewietrzę.

Rozstali się pod drzwiami restauracji. Grupa uczestników jakiejś imprezy biurowej – mężczyźni z krawatami rozluźnionymi, kobiety woniejące tanimi perfumami – przeszła w kierunku stacji Haymarket. Haymarket to ostatnia stacja w kierunku centrum Edynburga, po niej jest dużo większa i ruchliwsza Waverley. Rebus przypomniał sobie, że wcześniejsze wyciągnięcie członka w trakcie stosunku przerywanego jest często potocznie nazywane „wysiadką na Haymarket”. I kto powiedział, że mieszkańcy Edynburga to ludzie bez fantazji? Śmieją się, śpiewają i duszą dzieci. Rebus otarł pot z czoła. Ciągle czuł się osłabiony, oparł się więc na chwilę o latarnię. Z grubsza wiedział, o co chodzi. Jego jaźń próbowała odrzucić przeszłość, tak jak organizm odrzuca przeszczepione serce. Ukrył cały koszmar pobytu w wojsku w najgłębszym zakamarku umysłu tak, że teraz każde przypomnienie wywoływało u niego gwałtowną reakcję sprzeciwu. A przecież jednocześnie w tym koszmarze odnalazł wtedy przyjaźń, braterstwo, koleżeństwo – wszystko jedno, jak to nazwać. I dowiedział się o sobie samym więcej, niż się to ludziom zwykle zdarza. Jakże dużo się dowiedział.