Znów niegodna myśl, proszę, wybacz.
To przypomniało mu o pójściu do kościoła. W końcu była niedziela, a od tygodni obiecywał sobie, że jeszcze raz podejmie próbę, że znajdzie sobie jakiś nowy kościół i spróbuje od początku.
Nie znosił wspólnego uczestnictwa w obrzędach religijnych. Nie znosił widoku odzianych w odświętne ubrania szkockich protestantów z ich minami i uśmieszkami, którzy przychodzili do kościoła, by spotkać się z sąsiadami, a nie z Bogiem. Jak dotąd wypróbował już siedem edynburskich kościołów pod różnymi wezwaniami, ale żaden nie przypadł mu do gustu. Którejś niedzieli zaś siedział w domu przez dwie godziny, czytał Biblię i modlił się, ale i to mu jakoś nie leżało. Znalazł się w potrzasku: człowiek wierzący, ale wypchnięty poza wiarę. Czy osobista wiara pojedynczego człowieka wystarcza Bogu? Może tak, ale chyba nie w jego przypadku, bo jego wiara wydawała się zależeć od poczucia winy i ogarniającej go hipokryzji na myśl o popełnionym grzechu. Było to poczucie winy, którą tylko wystawienie na widok publiczny mogło uśmierzyć.
– Czy kąpiel już gotowa, John?
Poprawiła włosy, ale pewna swej urody została naga, bez okularów, które zostawiła w sypialni. Rebus poczuł, że jego duszy znów grozi niebezpieczeństwo. No i dobrze, pomyślał, obejmując ją za biodra. Poczucie winy może poczekać. Poczucie winy zawsze może poczekać.
Potem, po kolejnym empirycznym udowodnieniu prawdziwości prawa Archimedesa o wypieraniu wody przez ciała, musiał wytrzeć podłogę w łazience. W wannie pławił się w tej wodzie jak w mleku z miodem i niewiele brakowało, żeby się utopił.
Ale czuł się teraz znacznie lepiej.
– O Panie, jestem nędznym grzesznikiem – szepnął, podczas gdy Gill się ubierała. Kiedy stanęła w drzwiach, wyglądała poważnie i oficjalnie, niemal jakby wychodziła stąd po dwudziestominutowej służbowej wizycie.
– Czy możemy ustalić następne spotkanie? – spytał.
– Możemy – odparła i zajrzała do torebki.
Rebusa zawsze zastanawiało, dlaczego kobiety robią to po przespaniu się z mężczyzną, szczególnie na filmach i w książkach sensacyjnych. Czy podejrzewają, że ich łóżkowi partnerzy grzebią im w torebkach?
– Tyle, że to może być dość trudne – dodała – zważywszy jak się ta cała sprawa rozwija. Więc powiedzmy sobie tylko, że będziemy w kontakcie, zgoda?
– Zgoda.
Miał nadzieję, że odnotowała zawód w jego głosie, rozczarowanie małego chłopca, któremu odmówiono spełnienia prośby.
Cmoknęli się jeszcze raz na pożegnanie, teraz już ustami o sztywniejszych wargach, i już jej nie było. W powietrzu pozostał jej zapach, a on głęboko go wdychał, szykując się do czekającego go dnia. Znalazł koszulę i spodnie nie przesiąknięte dymem papierosowym. Bez pośpiechu je nałożył, stojąc przed lustrem w łazience i przyglądając się sobie. Podeszwy jego stóp były wciąż jeszcze wilgotne, a on nucił pod nosem radosny hymn.
Czasami życie jest piękne. Czasami.
11
Jim Stevens wrzucił do ust kolejne trzy aspiryny i popił je sokiem pomarańczowym. To hańba dać się oglądać w barze w Leith ze szklanką soku owocowego w dłoni, jednak na myśl o wypiciu choćby małego gęstego, pieniącego się piwa robiło mu się niedobrze. Wypił na tej imprezie o wiele za dużo – za dużo, za szybko i za bardzo mieszając.
Leith starało się poprawić swoją dotychczasową reputację. Ktoś gdzieś zdecydował, że należy je trochę odkurzyć i odpicować. Dumne było teraz ze swych kafejek we francuskim stylu, winiarni, mieszkań dla bohemy i delikatesów spożywczych. Ale wciąż było to Leith, wciąż ta sama stara dzielnica portowa, w której dźwięczały echa rozkrzyczanej i tętniącej życiem przeszłości, kiedy to ze statków wyładowywano beki wina z Bordeaux i sprzedawano na galony na ulicy wprost z wozu konnego. Nawet jeśli nic innego nie miałoby się ostać ze starego Leith, to dzielnica ta na zawsze już zachowa mentalność portową i związaną z tym niezliczoną liczbę barów serwujących alkohol.
– Rany boskie – dał się słyszeć ryk za jego plecami – ten facet wszystko pije podwójnie, nawet sok owocowy!
Na plecach Stevensa wylądowało ogromne łapsko, dwukrotnie większe od jego własnej dłoni. Na stołek obok zwaliła się potężna ogorzała postać, jednak jej dłoń twardo pozostała na Stevensie.
– Cześć, Podeen – powiedział Stevens. Zaczynał się już pocić w dusznej atmosferze baru, a serce waliło mu jak młotem, co sygnalizowało zaawansowane stadium kaca; czuł woń alkoholu, który wydobywał się z niego wszystkimi porami.
– Boże święty, James, mój chłopcze, co ty tam siorbiesz? Barman, daj szybko whisky temu człowiekowi. Zmarnuje się nam na tym dziecinnym soczku!
Rycząc, Podeen uniósł dłoń z pleców reportera, jednak po to tylko, by z impetem walnąć go nią ponownie. Stevens poczuł, jak w proteście drgają mu wnętrzności.
– Mogę ci dziś czymś służyć? – spytał Podeen już znacznie cichszym głosem.
Byk Podeen przez dwadzieścia lat był marynarzem i nosił na swym ciele blizny i różnego rodzaju pamiątki z tysiąca portów świata. Z czego Podeen żyje obecnie, Stevens nie wiedział i nie chciał wiedzieć. Wiadomo było, że czasami zatrudnia się jako wykidajło w pubach na Lothian Road i w podejrzanych spelunach w Leith, ale w sensie zarobków mogło to stanowić jedynie wierzchołek góry lodowej. Paluchy Podeena były tak przeżarte brudem, jakby własnoręcznie wygrzebywał wszystkie brudne interesy z żyznej zgnilizny edynburskiego czarnego rynku.
– Nie specjalnie, Byku. Tak sobie tylko siedzę.
– Podajcie śniadanie, dobra? Podwójne porcje wszystkiego, jak leci.
Niemal salutując, barman oddalił się, by przekazać zamówienie.
– Widzisz, nie ty jeden zamawiasz podwójnie, co nie, Jimmy?
Dłoń marynarza znów uniosła się z pleców Stevensa, który już skrzywił się, spodziewając się ciosu, jednak tym razem ręka Podeena spoczęła obok niego na barze. Stevens głośno odetchnął.
– Ciężki wieczór miałeś wczoraj, co?
– Niestety nie pamiętam.
Istotnie późnym wieczorem usnął w jednej z sypialni. Potem przyszła jakaś para, wyciągnęła go z łóżka i wrzuciła do wanny. Tam spał dalej przez kolejne dwie czy trzy godziny. Obudził się, czując straszliwą sztywność w karku, plecach i nogach. Wypił trochę kawy, ale za mało, w takich przypadkach zawsze jest za mało.
Potem wyszedł na zimne poranne powietrze, po drodze zatrzymał się w sklepiku z gazetami, by pogadać z taksówkarzami, a w dyżurce portiera w jednym z wielkich hoteli na Princes Street usiadł, by napić się gorącej słodkiej herbaty i pogadać o futbolu z sennym nocnym portierem. Wiedział jednak, że i tak skończy się na przyjściu tutaj, bo był to jego wolny dzień i będzie chciał wrócić do swojego konika, do sprawy narkotykowej.
– Byku, dużo jest teraz towaru na rynku?
– No, to zależy, co cię interesuje, Jimmy. Mówi się, że zaczynasz trochę za bardzo wtykać nos w nie swoje sprawy. Najlepiej, gdybyś się ograniczył do łagodnych prochów. Od poważnego towaru trzymaj się z daleka.
– Czy to ma być jakieś ostrzeżenie, czy groźba, czy jak? – Stevens nie był w nastroju do wysłuchiwania gróźb, kiedy miał na głowie problem, jak się pozbyć porannego niedzielnego kaca.
– To jest ostrzeżenie przyjacielskie, ostrzeżenie od przyjaciela.
– A ten przyjaciel, to niby kto?
– Ja, ty głupi palancie. Nie bądź wiecznie taki podejrzliwy. Słuchaj, jest trochę marychy na rynku, ale to mniej więcej wszystko. Do Leith nikt już nie dostarcza poważnego towaru. To trafia na wybrzeże w Fife albo w okolice Dundee. To znaczy tam, skąd celnicy praktycznie się wynieśli. Taka jest prawda.