Выбрать главу

– No to, na co masz ochotę?

Stali u wejścia do Princes Street Gardens, w rejonie wielu znanych atrakcji turystycznych Edynburga. Trochę ludzi kręciło się w pobliżu zamkniętych w niedzielę sklepów na Princes Street, inni siedzieli na parkowych ławkach, karmiąc okruszkami gołębie i wiewiórki, jeszcze inni oddawali się czytaniu opasłych niedzielnych wydań gazet. Nad wszystkimi wznosiła się bryła zamku, na którego szczycie łopotała flaga szarpana typową, aż za dobrze znaną wszystkim rześką bryzą. Gotycka strzała pomnika Scotta [Gotycka budowla wysokości 60 metrów ukończona w 1846 roku, u stóp której znajduje się pomnik Sir Waltera Scotta, najsłynniejszego szkockiego poety i pisarza XIX wieku.] wskazywała wiernym właściwy kierunek, ale wśród turystów fotografujących pomnik kosztownymi japońskimi aparatami niewielu zdawało się interesować jego symbolicznym znaczeniem lub jego fizyczną postacią. Ważne by mieć fotkę, którą będzie można zawieźć do domu i pokazywać znajomym. Turyści tak wiele czasu poświęcają na robienie zdjęć, że nie wystarcza go im już na oglądanie czegokolwiek. Odwrotnie niż młodzi, którzy zbyt są zajęci radością przeżywania, by tracić czas na sztuczne utrwalanie obrazów.

– No to, na co masz ochotę?

Turystyczna wersja jego metropolii. Turystów nigdy nie interesowały osiedla mieszkaniowe otaczające centralną część miasta. Nigdy nie zapuszczali się do Pilton, do Niddrie czy do Oxgangs, by aresztować tam kogoś w bloku z zasikaną klatką schodową; nie obchodzili ich również narkomani i dealerzy narkotyków kręcący się po Leith; obojętna im była powszechna korupcja wśród miejskiej elity i drobne kradzieże popełniane przez ludzi tak dalece otumanionych materialistyczną filozofią życia, że kradzież wydawała im się jedynym sposobem na zdobycie tego, co uważali za niezbędne. I niemal na pewno nie zdawali sobie sprawy (bo w końcu nie po to przyjechali, by czytać lokalne gazety lub oglądać lokalną telewizję) z istnienia najnowszej gwiazdy medialnej: mordercy dzieci, którego policja nie może schwytać – mordercy, który wciągnął do obłędnego tańca siły prawa i porządku, nie zostawiając im żadnej poszlaki czy motywów swego postępowania i nie dając cienia szansy na schwytanie go, chyba że sam się potknie. I dlatego współczuł Gill jej zadania. I współczuł sam sobie. I współczuł całemu miastu, łącznie z jego oszustami i bandziorami, dziwkami i hazardzistami, życiowymi pechowcami i szczęściarzami.

– No to, na co masz ochotę?

Jego córka wzruszyła ramionami.

– Bo ja wiem? Może połazić? Albo pójść na pizzę? Albo do kina?

Poszli połazić.

John Rebus poznał Rhonę Phillips tuż po wstąpieniu do policji. Niedługo przedtem przeżył nerwowe załamanie („John, a dlaczego odszedłeś z wojska?”) i przechodził rekonwalescencję w rybackiej wiosce na wybrzeżu w Fife, choć nie przyznał się wtedy bratu, że przebywa w sąsiedztwie.

Podczas pierwszego urlopu, na jaki udał się od rozpoczęcia pracy w policji – pierwszego od wielu lat prawdziwego urlopu, wszystkie poprzednie bowiem poświęcone były na szkolenia lub przygotowania do egzaminów – Rebus wrócił do tej samej rybackiej wioski i tam poznał Rhonę. Była nauczycielką w miejscowej szkole i miała już za sobą jedno dramatycznie krótkie i nieszczęśliwe małżeństwo. W Johnie Rebusie dostrzegła materiał na silnego i troskliwego męża, takiego, który nie umknie w trakcie bójki, ale też takiego, którym będzie mogła się zaopiekować, albowiem pod jego zewnętrzną twardością dostrzegała wewnętrzną kruchość. Widziała, że wciąż prześladują go wspomnienia lat spędzonych w wojsku, zwłaszcza w „służbach specjalnych”. Niekiedy budził się z krzykiem pośrodku nocy, a czasami zaczynał płakać, kiedy się kochali, płakać bezgłośnie tak, że jego wielkie łzy zraszały jej piersi. Nie chciał o tym mówić, a ona go do tego nie zmuszała. Wiedziała jedynie, że w okresie rekruckim stracił przyjaciela i to przemawiało do tkwiącego w niej dziecka i budziło uczucia macierzyńskie. Wyglądał na idealnego kandydata. Może wręcz zbyt idealnego.

Ale to nieprawda. Nie powinien się w ogóle żenić. Niemniej z początku ich życie układało się dość szczęśliwie i do chwili urodzenia Samanthy Rhona była nauczycielką angielskiego w Edynburgu. Potem jednak drobne sprzeczki i walka o prymat stopniowo przekształciły się w okresy zapiekłej i niepohamowanej niechęci i podejrzliwości. Czy ona spotyka się z innym mężczyzną, nauczycielem z jej szkoły? Czy on ma jakąś inną kobietę, że tak ciągle znika z domu na te dodatkowe służby? Czy ona zażywa narkotyki, a on o tym nic nie wie? Czy on bierze łapówki, a ona o tym nic nie wie? W rzeczywistości odpowiedź na wszystkie te pytania brzmiała „nie”, tyle że tak naprawdę nie o to chyba chodziło. W istocie chodziło o coś znacznie poważniejszego, jednak żadne z nich nie zdało sobie w porę sprawy z nieuchronności wydarzeń, więc próbowali co jakiś czas przytulić się do siebie i znów sobie wzajemnie wybaczyć, jakby byli bohaterami jakiejś bajki z morałem albo grali w ckliwej operze mydlanej. Bo przecież oboje byli zgodni, że powinni przede wszystkim myśleć o szczęściu dziecka.

A dziecko, czyli Samantha, przeistaczało się teraz w młodą kobietę i Rebus zauważył, że od czasu do czasu rzuca na nią ukradkiem spojrzenia pełne uznania (co budziło w nim poczucie winy, a co go jednak nie powstrzymywało) i przypatruje się jej podczas spaceru po parku, wokół zamku i w drodze do kina ABC na Lothian Road. Nie była piękna, bo piękna może być tylko dojrzała kobieta, ale z niezłomną pewnością siebie wyraźnie do tego zmierzała, i to już go zatykało i w dostatecznym stopniu przerażało. W końcu był jej ojcem. Przecież to musi budzić jakieś uczucia. To naturalne.

– Mam ci opowiedzieć o nowym chłopaku mamy?

– Dobrze wiesz, że tak.

Zachichotała po dziewczęcemu – więc jednak coś z dziecka w niej jeszcze zostało – choć nawet ten chichot brzmiał już jakoś inaczej, wydawał się bardziej opanowany i bardziej kobiecy.

– Podobno jest poetą, ale żadnej książki jeszcze nie napisał, ani nic takiego. Jego wiersze i tak są do kitu, ale mama nie chce mu tego powiedzieć. Ona uważa, że jego zalety leżą gdzie indziej.

Czy ta jej „dorosła” gadanina była po to, by zrobić na nim wrażenie? Pomyślał, że pewnie tak.

– A ile on ma lat? – spytał Rebus i aż się skrzywił na myśl o swojej próżności przezierającej z tego pytania.

– Nie wiem. Może ze dwadzieścia.

Zapomniał o próżności i poczuł wściekłość. Dwadzieścia! To teraz już zaczęła niańczyć dzieci. Mój Boże. Jak to wszystko musi się odbijać na Sammy? Na Samancie, której się zdaje, że jest już dorosła. Aż się bał pomyśleć, przecież nie zna się na psychoanalizie. To specjalność Rhony, w każdym razie kiedyś była.

– Mówię ci, tato, on jest okropnym poetą. To już ja piszę w szkole lepsze wypracowania, niż on te swoje poezje. Po wakacjach idę do gimnazjum. Będzie śmiesznie chodzić do tej samej szkoły, w której uczy mama.

– Tak, to prawda. – Rebusa zaczęło nękać okropne przeczucie. Poeta, dwadzieścia lat. – A jak się ten chłopak nazywa? – zapytał.

– Andrew – odpowiedziała. – Andrew Anderson. Śmiesznie brzmi, nie? On jest nawet dość miły, tylko trochę dziwny.

Rebus zaklął pod nosem. Syn Andersona. Więc wędrowny poeta, syn tego okropnego Andersona, rżnie jego żonę. Co za ironia losu! Nie wiedział, czy ma się śmiać, czy płakać. Śmiech wydał mu się odrobinę bardziej na miejscu.

– Z czego się śmiejesz, tatusiu?

– Nic takiego, Samantho. Po prostu ze szczęścia, nic więcej. O czym to mówiłaś?