Выбрать главу

14

W głównej Miejskiej Bibliotece Publicznej miasta Edynburg, mieszczącej się w wielkim starym budynku wciśniętym pomiędzy księgarnię a bank, uliczni włóczędzy szykowali się właśnie do codziennej drzemki. Przychodzili tu, żeby przeczekać, przetrwać te kilka dni całkowitej nędzy, jakie dzieliło ich od dnia wypłaty kolejnej zapomogi. Otrzymane pieniądze wydawali wtedy w ciągu jednego dnia (czasami dwóch) na radosne świętowanie: na wino, kobiety i śpiew przed niezbyt chętną publicznością.

Stosunek personelu biblioteki do tych ludzi z marginesu był różny: od całkowitego braku akceptacji (zazwyczaj w przypadku ludzi starszych) po rzewną zadumę (w przypadku najmłodszych). Jednak bez względu na osobiste zapatrywania personelu była to biblioteka publiczna i jeśli tylko znający się na rzeczy włóczędzy zaczynali dzień od wypożyczenia jakiejś książki i udania się z nią do czytelni, to o ile nie dochodziło między nimi do awantur, kiedy to do akcji szybko wkraczał strażnik, nic nie można było poradzić.

Usypiali więc spokojnie w wygodnych fotelach, czasami tylko obrzucani niechętnymi spojrzeniami przez innych użytkowników nie mogących się pozbyć natrętnej wątpliwości, czy właśnie to miał na myśli filantrop Andrew Carnegie, kiedy wiele lat temu przeznaczał część swego majątku na zakładanie pierwszych na świecie bibliotek publicznych. Ale śpiącym te spojrzenia nie przeszkadzały i, nie niepokojeni przez nikogo, oddawali się swym sennym marzeniom, choć nikt nie pytał ani o czym marzą, ani się ich marzeniami nie przejmował.

Nie wpuszczano ich natomiast do działu biblioteki przeznaczonego dla dzieci. Właściwie na każdego dorosłego pojawiającego się tu bez towarzystwa dziecka patrzono podejrzliwie i niechętnie, szczególnie od czasu zamordowania dziewczynek. Pracownicy biblioteki omówili to między sobą i doszli do zgodnego wniosku, że jedyną karą dla takiego zwyrodnialca byłaby śmierć przez powieszenie. I rzeczywiście, sprawa przywrócenia kary śmierci powróciła pod obrady parlamentu, jak to się działo za każdym razem, kiedy w cywilizowanej Wielkiej Brytanii wyłaniał się z mroku jakiś wielokrotny morderca. Niemniej we wszystkich wyrażanych opiniach dominowała nie tyle kwestia samej kary śmierci, ile szok, że coś takiego mogło się wydarzyć, co jeden z pracowników biblioteki ujął lapidarnie, mówiąc: „No, ale żeby tu, w Edynburgu! To nie do pomyślenia!” W mrocznej przeszłości, gdzieś daleko na ulicach miast południowej czy środkowej Anglii, zdarzali się masowi mordercy, ale nie tu, w szkockiej stolicy znanej wszystkim z tysięcy pocztówek. Słuchacze kiwali głowami potakująco, porażeni i zgnębieni świadomością, że teraz przyszło im się z tym pogodzić. Tak reagowali wszyscy, każda damulka z Morningside dumnie prezentująca wyblakły już nieco kapelusz, każdy drobny złodziejaszek obrabiający ulice i domy na osiedlach mieszkaniowych, każdy adwokat, bankier, broker, ekspedient sklepowy czy uliczny sprzedawca wieczornych gazet. Naprędce organizowano społeczne komitety czuwania i równie prędko były one rozwiązywane przez szybko reagującą policję. Nie tędy droga, jak oświadczył komendant główny policji. Oczywiście, należy zachować czujność, ale nikomu nie wolno przejąć egzekwowania prawa w swoje ręce. Mówiąc to, zatarł własne ręce odziane w skórzane rękawiczki, co spowodowało, że niektórzy dziennikarze zaczęli się publicznie zastanawiać, czy nie był to freudowski gest oznaczający, że podświadomie próbuje umyć od wszystkiego ręce. Naczelny Jima Stevensa dał tytuł: „TRZYMAJCIE CÓRKI POD KLUCZEM!”, który w zasadzie mówił wszystko.

I ludzie naprawdę zaczęli trzymać córki po domach. Niektórych w ogóle nie posyłano do szkół, innym tam i z powrotem towarzyszyła bardzo ścisła eskorta, a rodzice dodatkowo kontrolowali jeszcze, co się dzieje z ich dziećmi podczas przerwy na lunch. Dział dziecięcy w głównej Miejskiej Bibliotece Publicznej zaczął świecić pustkami, więc zatrudnieni w nim bibliotekarze, nie mając praktycznie nic do roboty, spędzali czas na dyskusjach na temat przywrócenia kary śmierci przez powieszenie i czytaniu niezliczonych artykułów w całej prasie brytyjskiej.

Prasa brytyjska zawzięcie podkreślała, że przeszłość Edynburga wcale nie była taka cnotliwa. W artykułach przypomniano o historii diakona Brodie (który, jak twierdzono, zainspirował Stevensona do stworzenia postaci Jekylla i Hyde’a) i przypadkach Burke’a i Hare’a. Pisano o wszystkim, co udało się wygrzebać w starych kronikach, łącznie z historiami o duchach straszących w podejrzanie dużej liczbie starych domów z epoki georgiańskiej. Czytanie tych wszystkich opowieści pozwalało pracownikom biblioteki na zabijanie czasu w sytuacji wymuszonej bezczynności. Umówili się nawet, że każde z nich kupować będzie inną gazetę, co zapewni im maksimum prasy do czytania, jednak z rozczarowaniem stwierdzali, że dziennikarze często wymieniają się między sobą materiałami, co powoduje, że ten sam tekst ukazuje się w dwóch czy trzech różnych gazetach. Zupełnie jakby piszący uknuli jakiś spisek.

Mimo wszystko w bibliotece wciąż pojawiały się dzieci. Na ogół towarzyszyły im matki, ojcowie lub opiekunowie, zdarzały się też jednakże dzieci przychodzące samotnie. Przejęci pracownicy biblioteki uważali to za przejaw skrajnej beztroski i głupoty ze strony rodziców i samych dzieci. Z niepokojem i oburzeniem zaczepiali wtedy takie dzieci i dopytywali się o rodziców.

Samantha rzadko odwiedzała dział dziecięcy, jako że wolała książki dla starszych wiekiem, jednak dziś zrobiła to, by urwać się matce. Podczas gdy przeglądała katalog książek dla młodszych dzieci, podszedł do niej jeden z bibliotekarzy.

– Jesteś tu sama, kochanie? – spytał.

Samantha rozpoznała w nim pracownika biblioteki, którego widywała tu od zawsze.

– Mama jest na górze – odparła.

– Bardzo mnie to cieszy. Radzę ci, żebyś się jej trzymała.

Skinęła głową, ale poczuła rosnącą złość. Ledwie pięć minut wcześniej słyszała podobne przykazanie od matki. Przecież nie jest już dzieckiem, tylko jakoś nikt nie chce tego uznać. Kiedy bibliotekarz odszedł, by porozmawiać z jakąś inną dziewczynką, Samantha wybrała książkę i podała swoją kartę starszej bibliotekarce z farbowanymi włosami, którą dzieci nazywały pani Marmuzela. Potem pobiegła schodami na górę do czytelni działu podręcznego, gdzie jej matka zajęta była wyszukiwaniem publikacji krytycznych na temat pani George Eliot. Matka wyjaśniła jej, że George Eliot była autorką książek odznaczających się niezwykłym realizmem i psychologiczną głębią, pisanych w czasach, kiedy literacki realizm i psychologiczna głębia były zarezerwowane wyłącznie dla mężczyzn; dla kobiet przeznaczano wtedy rolę kury domowej. I dlatego właśnie, by móc wydawać swoje książki, zmuszona była przybrać męskie imię „George”. By odegrać się na matce za to literackie mądrzenie, Samantha wybrała sobie książkę z obrazkami, która opowiadała o przygodach chłopca, który na ogromnym skrzydlatym kocie odlatuje do krainy fantazji i tam przeżywa niezliczone i niesłychane przygody. Miała nadzieję, że to matkę wkurzy. W czytelni działu podręcznego siedziało przy stołach mnóstwo pokasłujących ludzi i to kasłanie roznosiło się głośnym echem w obowiązującej tu grobowej ciszy. Matka, mając okulary na nosie i wygląd typowej nauczycielki, dopominała się właśnie u bibliotekarki o książkę, którą dawno temu zamówiła. Samantha przeszła między rzędami stołów, zerkając na to, co czytają i piszą siedzący przy nich ludzie. W duchu zastanawiała się, dlaczego niektórzy tak dużo czasu trwonią na czytanie książek, skoro jest tyle innych ciekawych rzeczy do robienia. Ona sama chciałaby odbyć podróż dookoła świata. Może potem będzie gotowa zasiąść w nudnej sali i zająć się czytaniem tych wszystkich starych ksiąg. Ale nie teraz.