Michael uśmiechnął się blado, uradowany, że brat nie zostanie, i nieco sam przed sobą zawstydzony tą radością.
– No to musimy się niedługo znów spotkać – zaproponował – gdzieś na neutralnym gruncie.
– Tak – potwierdził Rebus i znów poczuł woń jabłek w karmelu. Czuł się trochę słaby i trochę nieswój, jak ktoś nie na swoim miejscu. – Koniecznie.
Dwa czy trzy razy do roku z okazji ślubów, pogrzebów czy życzeń przez telefon na Boże Narodzenie wzajemnie obiecywali sobie takie spotkania. Obietnice te stały się już rytuałem, dzięki czemu z równą łatwością można je było rzucać, jak potem ignorować.
– Koniecznie.
Rebus pożegnał brata w drzwiach uściskiem dłoni. Okrążając po drodze do samochodu zaparkowane bmw, zadumał się nad ich wzajemnym podobieństwem. Ich wujkowie i ciotki mawiali czasami: „Ach, obaj to wykapana matka”. Ale chyba na tym koniec. John Rebus wiedział, że jego brązowe włosy są o odcień jaśniejsze od brata, a zielone oczy o odcień ciemniejsze. Wiedział jednocześnie, że dzielą ich tak głębokie różnice charakteru, że wszelkie podobieństwo można było uznać za czysto powierzchowne. I nie było między nimi jakichkolwiek braterskich uczuć. Ich braterstwo należało do przeszłości.
Zamachał ręką z samochodu i ruszył. Za godzinę będzie w Edynburgu, za następne pół godziny rozpocznie służbę. Wiedział, że tym, co go w domu brata najbardziej krępuje i uniemożliwia dobre samopoczucie, jest nienawiść okazywana mu przez Chrissie, jej niewzruszona wiara, że to on ponosi wyłączną odpowiedzialność za rozpad małżeństwa z Rhoną. Może zresztą miała trochę racji. Spróbował zrobić w myślach listę obowiązków czekających go w ciągu następnych siedmiu czy ośmiu godzin. Musi zakończyć śledztwo dotyczące włamania połączonego z groźnym napadem. Paskudna sprawa. Wydział dochodzeniowy miał poważne braki kadrowe, a te uprowadzenia jeszcze ich dodatkowo obciążą. Dwie dziewczynki, obie w wieku jego córki. Lepiej w ogóle o tym nie myśleć. Pewnie albo już nie żyją, albo wolałyby nie żyć. Boże, zlituj się nad nimi. I to w dodatku w Edynburgu, w jego własnym ukochanym mieście.
Grasuje jakiś szaleniec.
Ludzie boją się wychodzić z domów.
I ten wrzask w jego pamięci.
Rebus otrząsnął się, czując lekkie mrowienie w ramieniu. To w końcu nie jego sprawa. Na razie jeszcze nie.
Po powrocie do salonu Michael Rebus nalał sobie kolejną whisky. Podszedł do wieży i podkręcił głos do oporu, potem sięgnął pod fotel i po chwili gmerania wyciągnął ukrytą pod nim popielniczkę.
Część pierwsza
1
Na schodach prowadzących do posterunku policji przy Great London Street w Edynburgu John Rebus zapalił ostatniego tego wieczoru legalnego papierosa, a potem pchnął potężne drzwi i wszedł do środka.
Posterunek był stary, z pociemniałą i popękaną ze starości podłogą. Widać było ślady dawnej świetności nieistniejącej już arystokracji. To miejsce miało charakter.
Rebus kiwnął ręką dyżurnemu sierżantowi, który akurat był w trakcie zrywania starych obrazków z tablicy ogłoszeń i przypinania w ich miejsce nowych. Potem wspiął się po pięknych spiralnych schodach na górę i wszedł do swojego pokoju. Campbell właśnie szykował się do wyjścia.
– Cześć, John.
McGregor Campbell, tak jak Rebus w stopniu detektywa sierżanta, miał już na sobie płaszcz i kapelusz.
– Co słychać, Mac? Dużo roboty szykuje się na noc? – Rebus zabrał się do przeglądania papierów na biurku.
– Tego ci nie powiem, stary, ale tyle ci powiem, że za dnia był tu niezły kocioł. Masz tam list od starego.
– Naprawdę? – Rebus wydawał się zaabsorbowany innym listem, który właśnie otworzył.
– Mhm. I przygotuj się, John. Zdaje się, że chcą cię oddelegować do tych uprowadzeń. Życzę powodzenia. Dobra, to ja spadam do pubu. Chcę zdążyć na boks na BBC. Powinienem się wyrobić. – Campbell rzucił okiem na zegarek. – Taaa, mnóstwo czasu. Coś nie tak, John?
Rebus machnął w jego kierunku pustą już kopertą.
– Kto to tu przyniósł, Mac?
– Nie mam zielonego pojęcia. A co to jest?
– Kolejny list od wariata.
– Naprawdę? – Campbell zajrzał Rebusowi przez ramię i przyjrzał się kartce z tekstem napisanym na maszynie. – Wygląda jak ten sam, no nie?
– Sprytny jesteś, że to zauważyłeś, zwłaszcza że to dokładnie taka sama wiadomość.
– A sznurek?
– Też jest. – Rebus podniósł z biurka krótki kawałek sznurka. W połowie długości zawiązany był na nim prosty zwykły supełek.
– Cholernie dziwna sprawa – stwierdził Campbell, kierując się do wyjścia. – To do jutra, John.
– Tak, tak, do jutra. – Rebus odczekał, aż kolega znajdzie się w drzwiach. – Aha, Mac!
Campbell odwrócił się.
– Tak?
– W walce wieczoru zwyciężył Maxwell – powiedział Rebus z uśmiechem.
– Boże, ale z ciebie świnia, Rebus – rzekł Campbell i zgrzytając zębami, wyszedł z komisariatu.
– Stara szkoła – mruknął do siebie Rebus. – I skąd u mnie wrogowie?
Raz jeszcze przeczytał tekst, potem znów obejrzał kopertę. Nie było na niej nic poza jego nazwiskiem napisanym nierównym maszynowym pismem. A więc tak jak poprzednio list doręczono osobiście. To rzeczywiście cholernie dziwna sprawa.
Zszedł na dół i podszedł do biurka dyżurnego.
– Jimmy?
– Tak, John.
– Widziałeś to wcześniej? – Pokazał sierżantowi kopertę.
– To? – Rebus odniósł wrażenie, że sierżant marszczy nie tylko brwi, ale całą twarz. Czterdzieści lat służby może tak na człowieka działać, czterdzieści lat pytań, zagadek i trudów. – Ktoś to musiał wsunąć pod drzwi. Osobiście podniosłem list z podłogi. – Pokazał ręką w kierunku drzwi wejściowych. – A coś nie tak?
– Nie, nie, nic takiego. Dzięki, Jimmy.
Ale Rebus wiedział, że ten list będzie go teraz dręczył przez całą noc. Minęło raptem kilka dni od przyjścia pierwszego. Wziął oba listy i przyjrzał im się. Napisano je na starej maszynie do pisania. Prawdopodobnie walizkowej. Litera S wystawała prawie o milimetr ponad pozostałe. Tani papier, bez żadnych znaków wodnych. Kawałek sznurka związany w środku w supełek i odcięty ostrym nożem albo nożyczkami. I wiadomość. Tej samej treści, tak samo napisana.
PEŁNO WSZĘDZIE POSZLAK
No i dobrze, może i pełno. Wymysł jakiegoś wariata, jakiś głupi żart. Tylko dlaczego do niego? To przecież bez sensu. I wtedy zadzwonił telefon.
– Sierżant Rebus?
– Przy telefonie.
– Rebus, tu inspektor Anderson. Dostaliście moją wiadomość?
Anderson. Cholerny Anderson. Tylko tego mu trzeba. Sami wariaci, a jeden gorszy od drugiego.
– Tak jest, panie inspektorze – powiedział Rebus, przytrzymując słuchawkę brodą i pospiesznie rozrywając kopertę.
– Doskonale. Możecie tu być za dwadzieścia minut? Odprawa odbędzie się w sali konferencyjnej przy Waverley Road.
– Już jadę, panie inspektorze.
Połączenie zostało przerwane, nim Rebus zdążył doczytać do końca. Więc to prawda, teraz to już oficjalne. Został oddelegowany do sprawy uprowadzeń. O Boże, co za życie. Wsunął kartki, koperty i kawałki sznurka do kieszeni marynarki i z niechęcią rozejrzał się po pokoju. I kto tu kogo oszukuje? Trzeba by boskiej interwencji, żeby móc stąd dotrzeć na Waverley Road w czasie krótszym niż pół godziny. A kto się zajmie tą całą zaległą robotą? Trzy jego sprawy czekały na rozpoczęcie procesów sądowych, kilka dalszych domagało się pilnego opisania, zanim mu całkiem wywietrzeją z pamięci. Może nawet lepiej, żeby wywietrzały. Gdyby tak można je było wymazać z pamięci. Przymknął oczy. Potem znów je otworzył, ale papierzyska wciąż były i kłuły w oczy jak poprzednio. Nie ma szans. Zawsze czegoś brakuje. Ledwie zdążył zakończyć jedną sprawę, a już w jej miejsce pojawiały się dwie czy trzy następne. Jak się nazywał ten potwór? Chyba Hydra, nie? Z czymś takim właśnie przyszło mu walczyć. Ile razy udawało mu się odciąć jedną głowę, w jego korytku spraw do załatwienia wyrastały następne. Powrót z urlopu był zawsze koszmarem.