Rebus bez słowa rzucił słuchawkę, w sekundę zeskoczył z biurka i chwycił Mortona za krawat. Morton sapnął i papieros wypadł mu z ust.
– Masz tu samochód, Jack?
Wciąż jeszcze lekko się krztusząc, Morton kiwnął głową potakująco.
Jezu Chryste, Jezu Chryste… Więc to wszystko prawda. Więc to wszystko dotyczy jego. Samantha. Wszystkie sygnały, wszystkie poszlaki, wszystkie te morderstwa były jedynie komunikatem dla niego. Jezu Chryste, pomóż. Błagam, pomóż mi.
Jego córka ma być następną ofiarą Dusiciela.
Rhona zauważyła samochód zaparkowany przed domem, ale się nad tym nie zastanawiała. Chciała jak najszybciej uciec z tej ulewy. Podbiegła do drzwi wejściowych, za nią, powłócząc nogami, szła Samantha. Kluczem otworzyła drzwi.
– Ale straszna pogoda! – krzyknęła w kierunku salonu. Zrzuciła z siebie płaszcz i skierowała się do pokoju, z którego wciąż dochodził dźwięk telewizora. Na fotelu przed telewizorem siedział Andy. Ręce miał związane do tyłu, a usta zaklejone wielkim kawałkiem taśmy samoprzylepnej. Na szyi wciąż jeszcze zwisał mu kawałek szpagatu.
Rhona miała właśnie wydobyć z siebie najbardziej przeraźliwy krzyk swego życia, kiedy coś ciężkiego uderzyło ją w tył głowy. Runęła do przodu i padając na nogi martwego kochanka, straciła przytomność.
– Witaj, Samantho – powiedział znajomy głos. Pod maską zasłaniającą jego twarz nie widać było uśmiechu, który na niej zagościł.
Samochód Mortona pędził przez miasto, migając niebieskim światłem, jakby go całe piekło goniło. Po drodze Rebus próbował mu wyjaśnić, co się stało, był jednak zbyt zdenerwowany, by opowieść mogła być w pełni sensowna, a Jack Morton zbyt skoncentrowany na lawirowaniu w ruchu ulicznym, by uważnie jej słuchać. Poprosili przez radio o pomoc: jeden radiowóz do szkoły, na wypadek, gdyby jeszcze tam była, i dwa radiowozy do domu z ostrzeżeniem, że mogą się tam natknąć na Dusiciela. Należy więc zachować maksymalną ostrożność.
Pędząc po Queensferry Road, samochód osiągnął sto pięćdziesiąt na godzinę, potem wykonał szalony skręt tuż przed samochodami nadjeżdżającymi z naprzeciwka i wjechał w pogodnie prezentujące się osiedle, gdzie mieszkała teraz Rhona z Samanthą i kochankiem.
– Skręć tu w prawo! – zawołał Rebus, przekrzykując wycie silnika, w myśli rozpaczliwie trzymając się nadziei. Za zakrętem zobaczyli, że przed domem stoją już dwa policyjne radiowozy, a na podjeździe, niemalże symbolizując daremność ich wysiłków, stoi zaparkowany samochód Rhony.
20
Chcieli mu dać środki uspokajające, ale nie chciał przyjąć żadnych lekarstw. Chcieli, żeby wrócił do domu, ale ich nie posłuchał. Jak może wracać do domu, jeśli gdzieś tu na górze leży Rhona. Uprowadzenie córki spowodowało, że całe jego życie legło w gruzach, rozpadając się jak domek z kart. Bezustannie krążył po szpitalnej poczekalni. Czuję się dobrze, oświadczył im, w porządku. Wiedział, że Gill i Anderson są gdzieś na korytarzu. Biedny Anderson. Przez brudne szyby okienne widział kręcące się na zewnątrz pielęgniarki. Pokrzykiwały i śmiały się, a ich fartuchy powiewały na zacinającym deszczem wietrze jak w scenie ze starego filmu z Draculą. Jak one mogą się śmiać? Na drzewa z wolna opadała mgła, a roześmiane pielęgniarki, niepomne na cierpienia świata, wtapiały się w tę mgłę, jakby stary Edynburg wsysał je do swojego świata przeszłości i wraz z nimi zabierał cały śmiech.
Robiło się już ciemno i po słońcu schowanym za grubą warstwą chmur pozostało jedynie wspomnienie. Taki koloryt nieba musieli znać dawni malarze tworzący religijne obrazy, musieli z nim obcować na co dzień i odbierać słońce rozświetlające chmury jako widomą oznakę obecności Boga, jako symbol potęgi stworzenia. Ale Rebus nie był malarzem. Jego oczy dostrzegały piękno w słowie drukowanym, nie w naturze. I teraz w tej poczekalni szpitalnej zdał sobie nagle sprawę, że jego całe życie oparte było na doznaniach wtórnych – na przeczytanych cudzych przemyśleniach – kosztem doznań rzeczywistych.
No więc teraz znów miał okazję stanąć z nimi twarzą w twarz: znów był w komandosach, znów był w SAS z twarzą wymiętą zmęczeniem, z bolącym mózgiem, z naprężonym każdym mięśniem.
Poczuł, że znów zaczyna fantazjować i przykleił się dłońmi do ściany, jakby poddając się rewizji. Sammy jest gdzieś tam w rękach szaleńca, a on traci czas na wymyślanie retorycznych figur i metafor. Tak nie można.
Na korytarzu Gill pilnowała Williama Andersona. Jemu też kazano pójść do domu. Lekarz zbadał go po przeżytym szoku i zaproponował, by położył się do łóżka.
– Zostanę tutaj – ze spokojną determinacją odpowiedział Anderson. – Jeśli to wszystko ma jakiś związek z Rebusem, to chcę być w jego pobliżu. Czuję się dobrze, naprawdę. – Ale wcale tak nie było. Czuł się otumaniony, pełen skruchy i mocno w tym wszystkim zagubiony. – Nie mogę w to uwierzyć – zwrócił się do Gill. – Wprost nie mogę uwierzyć, że to był tylko wstęp do uprowadzenia córki Rebusa. To brzmi zbyt fantastycznie. Ten człowiek musi być chory umysłowo. A John musi podejrzewać, kto się za tym wszystkim kryje.
Gill Templer myślała o tym samym.
– Dlaczego on nam nic nie powiedział – mówił dalej Anderson. A potem, bez ostrzeżenia i bez żadnej ostentacji, nagle znów stał się ojcem i zaczął cicho szlochać. – Andy – szepnął. – Mój Andy. – Schował twarz w dłonie i pozwolił, by Gill położyła mu rękę na opuszczonych ramionach.
John Rebus patrzył na zapadającą ciemność i dumał o swoim małżeństwie i swojej córce. O swojej córce Sammy.
Dla tych, którzy czytają między razami.
Co to było, co wyrzucił z pamięci? Co to było, czego jego umysł pozbył się lata temu w trakcie spacerów po brzegu morskim w Fife, po przeżytym załamaniu, kiedy ostatecznie zatrzasnął za sobą drzwi do przeszłości. Jednak okazuje się, że to nie takie łatwe. Niepożądany gość dość długo czekał, nim ponownie zdecydował się wedrzeć w życie Rebusa. Stopa wetknięta w szparę drzwi prowadzących do świadomości. I co mu teraz po tym całym czytaniu? Albo po wierze, choć zawieszonej u niego na cieniutkiej nitce? Samantha. Sammy, jego córka. Boże, spraw, by była bezpieczna. Dobry Boże, pozwól jej żyć.
John, ty przecież musisz wiedzieć, kto to jest.
Ale John potrząsnął tylko głową, strząsając łzy na spodnie. Nie wie, nie wie. Pan Supeł. Pan Krzyż. Nazwiska nic już nie znaczą. Supły i krzyże. Przysyłano mu przecież supełki i krzyżyki, kawałki sznurka i zapałki, i jakieś brednie, jak je nazwał Jack Morton. I to wszystko. Boże święty.
Wyszedł na korytarz i podszedł do Andersona, który stał tam bez ruchu, jak strzęp człowieka. Obaj mężczyźni objęli się, wzajemnie dodając sobie otuchy; dwaj wrogowie, którzy stwierdzają, że są przecież po tej samej stronie. Uścisnęli się i z oczu obu popłynęły łzy. Znalazło ujście to, co od lat tkwiło w nich zakorkowane. Udawanie, że ludzka niedola ich nie wzrusza i pozostawia obojętnymi. Teraz mogli się wreszcie przyznać: byli ludźmi, takimi jak inni.
Wreszcie, kiedy zapewniono go, że Rhona doznała jedynie pęknięcia czaszki i wpuszczono go do niej na chwilę, by popatrzył jak leży z maską tlenową na twarzy, Rebus pozwolił się odwieźć do domu. Rhona wyjdzie z tego. To już coś. Jednak Andy Anderson leży już gdzieś na stole w prosektorium, a lekarze grzebią w tym, co z niego zostało. Biedny pieprzony Anderson. Biedny jako człowiek, jako ojciec i jako gliniarz. Cała sprawa stawała się nieznośnie osobista. Przybierała znacznie większe rozmiary, niż zakładali. I stawała się sprawą honoru.