Выбрать главу

– Nieraz ci ją opowiadałem.

– To prawda, John, wiele razy.

Było to luksusowe, oprawione w skórę wydanie sprzed wielu lat. Nie wyglądało na egzemplarz biblioteczny. Reeve trzymał książkę z takim namaszczeniem, jakby cała była wykonana ze złota. Wyglądało tak, jakby nigdy w życiu nie posiadał nic cenniejszego.

– Jest tu jeden obrazek, który chciałem ci pokazać. Pamiętasz, co wtedy powiedziałem o tym starym Raskolnikowie?

– Powiedziałeś, że powinien ich wszystkich załatwić…

Ukryte znaczenie tych słów dotarło do niego o sekundę za późno. Nie dostrzegł wskazówki, tak jak nie zrozumiał wielu wcześniejszych wskazówek podrzucanych przez Reeve’a. Tymczasem Reeve z błyskiem w oczach zdążył już otworzyć książkę i wyciągnąć z jej wyżłobionego wnętrza mały rewolwer z krótką lufą. Rewolwer kierował się właśnie w pierś Rebusa, kiedy ten runął do przodu i z całej siły wyrżnął Reeve’a głową prosto w nos. Planowanie planowaniem, natchniona improwizacja też się czasami przydaje. Krew i śluz pociekły z pogruchotanych kości. Reeve jęknął, a dłoń Rebusa odepchnęła w tym czasie jego rękę z rewolwerem. Reeve zaczął teraz wrzeszczeć i był to wrzask z przeszłości, przywodzący wspomnienie koszmarnych przeżyć. Trochę to Rebusa zbiło z tropu i przypomniało znów o jego zdradzie. Zobaczył strażników i otwarte drzwi celi, usłyszał wrzaski zostawianego na pastwę losu więźnia. Obraz mu się rozmył i wtedy usłyszał eksplozję.

Było to jak lekkie klepnięcie w ramię, które wkrótce przemieniło się w rozchodzące się szybko zdrętwienie, a potem w przeszywający ból, który zdawał się wypełniać całe jego ciało. Dotknął marynarki i poczuł sączącą się przez cienki materiał krew. Chryste Panie, więc to tak jest być postrzelonym. Zdawało mu się, że zaraz zwymiotuje, że zemdleje, potem poczuł jednak, jak ogarnia go oślepiająca swą mocą furia. Tej gry nie wolno mu przegrać. Zobaczył, że Reeve ociera sobie twarz i próbuje powstrzymać łzawienie oczu, a w jego dłoni wciąż jeszcze tkwi rewolwer. Rebus uniósł masywnie wyglądający tom i walnął nim w rękę Reeve’a. Rewolwer wypadł z niej i pofrunął na stertę książek.

Chwilę później Reeve ruszył w głąb biblioteki, przeciskając się między półkami i zwalając za sobą sterty książek. Rebus podbiegł do biurka i zadzwonił po pomoc, rozglądając się, czy Reeve nie wraca. W sali panowała głucha cisza. Rebus usiadł na podłodze.

Nagle drzwi się otworzyły i stanął w nich ubrany cały na czarno William Anderson, wyglądem przypominając anioła zemsty z książki z obrazkami. Rebus uśmiechnął się.

– Skąd, u diabła, pan tutaj?

– Już od dłuższego czasu cię śledzę. – Anderson pochylił się i obejrzał ramię Rebusa. – Słyszałem strzał. Rozumiem z tego, że go znalazłeś?

– Gdzieś tu jeszcze jest, tylko już bez broni. Rewolwer leży tam.

Anderson obwiązał ramię Rebusa chusteczką.

– Trzeba wezwać karetkę, John.

Rebus gramolił się już jednak na nogi.

– Jeszcze nie. Najpierw trzeba to skończyć. Jak to się stało, że nie zauważyłem, że ktoś mnie śledzi?

Anderson pozwolił sobie na uśmieszek.

– Trzeba bardzo dobrego gliny, żeby zauważyć, że go śledzę, a ty jesteś tylko dobry, John, nie bardzo dobry.

Weszli za przepierzenie i zaczęli zagłębiać się w gąszcz półek. Rebus podniósł rewolwer i wepchnął go sobie głęboko do kieszeni. Nigdzie nie było widać śladu Reeve’a.

– Spójrz tam – powiedział Anderson, wskazując na wpół otwarte drzwi na samym końcu pomieszczenia.

Zachowując maksymalną ostrożność, podeszli do drzwi i Rebus pchnął je, otwierając je na oścież. Za drzwiami znajdowały się słabo oświetlone strome metalowe schodki wiodące w dół. Zakolami zdawały się schodzić do samych fundamentów budynku biblioteki. Innej drogi nie było.

– Słyszałem coś o tym – powiedział cicho Anderson, a jego szept rozniósł się echem po ciasnej studni klatki schodowej. – Bibliotekę zbudowali w miejscu dawnego sądu i dawne cele dla aresztantów w podziemiach sądu wciąż tu jeszcze są. Przechowują w nich teraz stare księgozbiory. Podobno pod miastem ciągnie się cały labirynt pomieszczeń i korytarzy.

W miarę schodzenia w dół, gładkie otynkowane ściany ustępowały miejsca starym murom z gołych cegieł. Rebus czuł woń grzybów, typowy gorzkawy zapach minionych wieków.

– Może tu być gdziekolwiek.

Anderson wzruszył ramionami. Dotarli do końca schodków i znaleźli się na szerokim pustym korytarzu. Po jego obu stronach znajdowały się zagłębienia – zapewne niegdyś cele – wypełnione stertami książek. Nie wyglądało na to, by leżały w jakimś określonym porządku. Ot, po prostu składowisko starych książek.

– Boję się, że mógł się stąd wydostać – szepnął Anderson. – Myślę, że w takich pomieszczeniach są zawsze dodatkowe wyjścia, tak jak w obecnym sądzie albo w podziemiach katedry.

Rebus rozglądał się w osłupieniu. Miał przed sobą fragment starego autentycznego Edynburga w postaci nietkniętej i nie skalanej przez zwiedzających.

– To nie do wiary – powiedział w końcu. – Nie wiedziałem, że coś takiego istnieje.

– A to nie wszystko. Podobno pod budynkami rady miejskiej istnieje zachowany cały fragment starego miasta, który później nadbudowano. Uliczki ze sklepami, domami, jezdniami, a wszystko to sprzed kilkuset lat. [Chodzi o Mary King’s Close, którą w 1750 roku zniszczył pożar.] – Jak trudno wierzyć w świadectwo własnych oczu, pomyślał Anderson potrząsając głową, możesz po czymś chodzić i nawet nie zdawać sobie sprawy, że to tam w ogóle jest.

Posuwali się ostrożnie wzdłuż korytarza oświetlonego gołymi żarówkami rzadko rozmieszczonymi pod sufitem i zaglądali po kolei do każdej mijanej wnęki, jednak bez rezultatu.

– To kto to w końcu jest? – zapytał Anderson.

– Mój stary znajomy – wyjaśnił Rebus, czując lekki zawrót w głowie. Pomyślał, że w tych podziemiach musi być bardzo mało tlenu. Był zlany potem. Wiedział, że to oznacza, iż stracił dużo krwi i że dla własnego dobra nie powinien tu w ogóle wchodzić. Jednak musiał. Wiedział też, że nie zrobił wielu innych rzeczy, które powinien zrobić. Na przykład powinien wydobyć od strażnika adres Reeve’a i na wszelki wypadek wysłać tam policyjny radiowóz. Teraz już za późno.

– Jest, widzę go!

Anderson dojrzał go daleko w przodzie w tak ciemnym kącie, że Rebus zobaczył jego sylwetkę dopiero wówczas, kiedy Reeve ruszył się z miejsca i zaczął uciekać. Anderson ruszył za nim. Rebus, ciężko dysząc, próbował dotrzymać mu kroku.

– Uważaj na niego, jest niebezpieczny. – Rebus poczuł, że jego słowa ledwo się z niego sączą. Nie miał siły krzyknąć. I nagle wszystko zaczęło iść na opak. Widział, jak Anderson dogania Reeve’a i jak Reeve wymierza mu niemal perfekcyjny cios nogą, cios którego nauczył się wiele lat temu i którego nie zdążył zapomnieć. Anderson chwieje się na boki i wali na ścianę. Rebus padł na kolana, ciężko dysząc i czując, że wszystko mu się w oczach rozmywa. Spać, musi się przespać. Zimna, nierówna posadzka wydała mu się szczytem wygody, jak najwygodniejsze łoże. Zachwiał się, gotów rozciągnąć się jak długi. Zdało mu się, że Anderson osunął się po ścianie, a Reeve zbliża się teraz w jego kierunku. Wciąż spowity cieniem wydawał się rosnąć mu w oczach, potężnieć z każdym krokiem, aż przesłonił mu wszystko. Rebus dostrzegł, że Reeve uśmiecha się od ucha do ucha.

– A teraz ty – zaryczał. – Teraz twoja kolej.

Rebus miał świadomość, że gdzieś nad nimi płyną strumieniem samochody po wiadukcie Jerzego IV, a ludzie przemierzają go raźnym krokiem w drodze do domów, gdzie spędzą spokojny rodzinny wieczór przed telewizorami. A on klęczy na kolanach przed tym potworem jak biedne osaczone zwierzę. Na nic nie zda się żaden krzyk, walki też nie zdoła podjąć. Dostrzegł rozmazany zarys sylwetki Gordona Reeve’a, który pochyla się nad nim z twarzą dziwnie zdeformowaną. Przypomniał sobie, że udało mu się dość umiejętnie złamać mu nos.