W pobliżu swojej kamienicy przeszedł obok niewielkiego sklepu spożywczego, przed którym na chodniku czekały skrzynki z mlekiem i porannymi bułeczkami. Właściciel narzekał kiedyś Rebusowi w prywatnej rozmowie, że od czasu do czasu podkradają mu towar, ale oficjalnej skargi nie złożył. Sklep wyglądał na równie wymarły jak cała ulica, a kompletną ciszę otoczenia jedynie czasami przerywał szum opon taksówki po staromiejskim bruku i nie milknący poranny ptasi chór. Rebus rozejrzał się wokół po zasłoniętych oknach mieszkań, a potem szybkim ruchem sięgnął po sześć bułeczek, utkał je po kieszeniach i oddalił się nieco zbyt raźnym krokiem. Chwilę później zatrzymał się i na palcach zawrócił do sklepu, zachowując się jak typowy przestępca, który wraca na miejsce zbrodni, albo pies, który wraca do własnych wymiocin. Rebus nigdy nie widział, żeby jakiś pies to robił, ale nie wypadało nie wierzyć Świętemu Piotrowi.
Znów rozejrzał się wokół, wyciągnął ze skrzynki półlitrową butelkę mleka i cicho pogwizdując, poszedł dalej.
Nic na świecie nie smakowało na śniadanie równie pysznie jak kradzione bułeczki posmarowane dżemem i popite kubkiem bardzo mlecznej kawy. Nic na świecie nie smakuje bardziej niż drobny grzeszek.
Wszedł na klatkę schodową i poczuł wiszącą w powietrzu jak zawsze woń bezpańskich kotów. Wstrzymał oddech, wspinając się po schodach na drugie piętro, i spośród bułek w kieszeni wygrzebał klucz od mieszkania.
We wnętrzu pachniało wilgocią i czuło się wilgoć. Sprawdził piec centralnego ogrzewania, i, oczywiście, znów w nim zgasł płomyk. Klnąc, zapalił gaz, podkręcił termostat na maksimum i przeszedł do salonu.
Na regale z książkami, na kredensie i na kominku ciągle jeszcze były puste miejsca po różnych bibelotach Rhony, ale większość zdołał już zapełnić własnymi bibelotami: rachunkami do zapłacenia, listami oczekującymi na odpowiedź, pierścionkami otwieraczy z puszek taniego piwa, jakimiś jeszcze nie przeczytanymi książkami. Rebus kolekcjonował nie przeczytane książki. Kiedyś czytał książki, które kupował, ale teraz wciąż mu brakowało czasu. Poza tym stał się bardziej wybredny niż kiedyś, kiedy miał zwyczaj czytać książkę do końca bez względu na to, czy mu się podobała czy nie. Teraz nie zdarzało się, by dotrwał dalej niż do dziesiątej strony, nawet jeśli książka go zainteresowała.
Takie właśnie egzemplarze leżały rozrzucone po salonie. Książki, które naprawdę czytał, gromadziły się zwykle w sypialni, czekając w równych stertach na podłodze, niczym pacjenci w poczekalni u lekarza. Kiedyś przyjdzie taki dzień, że wynajmie domek w górach albo na wybrzeżu w Fife, zabierze z sobą wszystkie te książki gotowe na pierwsze lub kolejne czytanie i zanurzy się w tę czekającą na niego wiedzę. Jego ukochaną książką, taką, do której wracał co najmniej raz w roku, była Zbrodnia i kara. Gdybyż tylko współcześni mordercy miewali częściej wyrzuty sumienia. Ale nie, współcześni mordercy mieli zwyczaj przechwalać się swymi czynami w gronie przyjaciół, a potem zabierać się do partyjki bilarda w lokalnym pubie. I żadne wyrzuty sumienia nie mąciły im spokoju i pewności siebie, kiedy mazali końcówkę kija kredą i kombinowali, która bila gdzie wpadnie…
W tym czasie policyjny radiowóz drzemał za rogiem, a jego pasażerowie w poczuciu bezsilności mogli jedynie przeklinać wiążące im ręce góry przepisów i regulaminów i ponuro rozpamiętywać przepastną głębię otaczającego ich zewsząd morza przestępczości. Bo do tego sprowadzało się życie tamtych, ich odwaga i ich pomysłowość: żeby oszukać, wykiwać, wypiąć się na władzę, zabić. A im się wyżej sięgało w przestępcze kręgi, tym pozory życia na pograniczu legalności były lepiej zachowane, aż wreszcie paru adwokatów rozbijało w pył twój akt oskarżenia. Adwokatów, których nigdy nie brakowało i którzy zawsze byli pod ręką, czekając na okazję, by się sprzedać. Dostojewski wszystko to doskonale wiedział, cholernie mądry staruch. Wiedział, jak to jest, kiedy się pali z dwóch stron.
Ale biedny stary Dostojewski dawno nie żyje i nikt go nie mógł zaprosić na imprezę w czasie tego weekendu, tak jak jego. Często wykręcał się od zaproszeń, bo oznaczały konieczność wyczyszczenia butów, wyprasowania koszuli, oczyszczenia z kurzu wyjściowego garnituru, wykąpania się i spryskania wodą kolońską. Oznaczały również, że trzeba będzie zachowywać się sympatycznie, pić, uśmiechać się, prowadzić z nieznajomymi rozmowy, na które nie miał ochoty i za które nikt mu nie płacił. Innymi słowy nie lubił się zachowywać jak typowy członek rasy ludzkiej. Jednak zaproszenie przekazane mu przez Cathy Jackson w bufecie komendy przyjął. No pewno, że przyjął.
Myśląc o tym i pogodnie pogwizdując, przeszedł do kuchni, by zrobić sobie śniadanie i zabrać je do sypialni. Był to już stały rytuał po nocnej służbie. Rozbierał się, wchodził do łóżka, stawiał talerz z bułkami na piersiach i wsadzał nos w książkę. Książka akurat nie była najlepsza. Chodziło w niej o jakieś porwanie. Rhona zabrała z sobą łóżko, a jemu zostawiła sam materac, więc bez trudu mógł teraz dosięgnąć kubka z kawą na podłodze, bez trudu mógł też odłożyć jedną książkę i sięgnąć po następną.
Wkrótce usnął, zostawiając zapaloną lampkę i nie słysząc, jak za oknem wzmaga się ruch samochodowy.
Tym razem budzik spełnił swoje zadanie i ściągnął go z materaca niczym magnes przyciągający opiłki. Zrzucił z siebie kołdrę i poczuł, że jest mokry od potu. Miał wrażenie, że się dusi i wtedy przypomniał sobie, że piec centralnego buzuje jak kotłownia okrętowa. Idąc, by przykręcić termostat, podszedł do drzwi wejściowych i podniósł z podłogi poranną pocztę. Jeden z listów nie miał znaczka ani stempla pocztowego. Na kopercie widniało tylko napisane na maszynie jego nazwisko. Poczuł, jak mu się te zjedzone bułki ściskają w żołądku. Rozerwał kopertę i wyciągnął z niej pojedynczą kartkę papieru.
DLA TYCH, KTÓRZY POTRAFIĄ
CZYTAĆ MIĘDZY RAZAMI.
Więc teraz ten wariat już nawet wie, gdzie mieszka. Zrezygnowany zajrzał do wnętrza koperty w przekonaniu, że znajdzie tam kolejny kawałek zawiązanego sznurka, jednak zamiast niego wypadły z niej dwie zapałki związane nitką w kształt krzyża.
Część druga
7
Zorganizowany chaos: tak by można w skrócie nazwać to, co działo się w redakcji gazety. Zorganizowany chaos na możliwie największą skalę. Stevens grzebał w swoim korytku na korespondencję w poszukiwaniu igły. Może ją jednak włożył gdzie indziej? Otworzył jedną z potężnych, ciężkich szuflad w biurku i szybko zamknął z powrotem, jakby w obawie, że coś z bałaganu w niej może się wydostać na zewnątrz. Zebrał się w sobie, głęboko zaczerpnął powietrza i otworzył ją ponownie. Ostrożnie wsunął dłoń do środka, jak gdyby coś go tam mogło ugryźć. I rzeczywiście, wielka sprężynująca klamerka spinająca jakieś papiery ześlizgnęła się i uszczypnęła go w palec. Znów zasunął z hukiem szufladę i przez papierosa zwisającego z warg przeklął redakcję, całą dziennikarską profesję i wszystkie drzewa świata jako źródło papieru. Szlag by to trafił. Odchylił się do tyłu na krześle i, kiedy dym zaczął mu się wgryzać w oczy, zamknął je. Była jedenasta rano, a pokój redakcyjny już zasnuwała niebieskawa mgiełka, jak gdyby mieli tu kręcić scenę na bagnach z Brigadoon. Wziął do ręki zapisany arkusz papieru, odwrócił go i zaczął pisać ogryzkiem ołówka, który zwędził w kolekturze totka.