Kolder leżał poza horyzontem mórz, w miejscu, które znał najwyżej jeden z dziesięciu tysięcy pytanych marynarzy. Bo żaden uczciwy, ludzki człowiek nie zbliżał się do tego ponurego portu i nie kotwiczył statku przy jego nabrzeżach. Wiedziano powszechnie, że ludzie z Kolderu nie są tacy jak inni i że utrzymywanie z nimi kontaktów jest przekleństwem.
Po dniu, w którym umarł Hilder, nastąpiła noc czerwonego terroru. Tylko dzięki nadludzkiej sile Koris mógł wydostać się z zastawionej na niego sieci. A potem była już tylko śmierć, bo kiedy Kolderczycy zjawili się na Gormie, kraj ten przestał istnieć. Jeżeli ocalał ktokolwiek z poddanych Hildera, nie miał już nadziei. Bo Gorm stał się teraz Kolderem, co było prawdą nie tylko w odniesieniu do wyspy Gorm, jako że w ciągu roku mocarne wieże wyrosły w innym miejscu wybrzeża i powstało miasto zwane Yle. Żaden mieszkaniec Estcarpu nie udałby się z własnej woli do Yle.
Owo Yle leżało jak rozlewająca się plama obrzydliwości pomiędzy Estcarpem i jedynym silnym sojusznikiem tego kraju na zachodzie — ludem morskich włóczęgów z Sulkaru. Ci kupcy-wojownicy, którzy znali niebezpieczne miejsca i obce lądy, zbudowali swą warowną siedzibę dzięki uprzejmości Estcarpu na skrawku wysuniętego w morze lądu. Marynarze Z Sulkaru byli doświadczonymi kupcami, ale byli także wojownikami, których nie ośmielano się zaczepiać w tysiącach obcych portów. Żołnierze z Alizonu i łucznicy z Karstenu zwracali się do mieszkańców Sulkaru tylko uprzejmie, a strażnicy Estcarpu uważali ich za swych towarzyszy broni.
— Magnis Osberic nie rozsyłałby wezwań, gdyby nie obsadził ludźmi murów obronnych — zauważył Tunston, starszy podoficer, który musztrował oddziały Estcarpu. Wstał i przeciągnął się. — Lepiej obejrzyjmy nasz rynsztunek. Jeżeli Sulkar wzywa pomocy, pewnie wyciągniemy miecze.
Koris skinął głową, najwyraźniej zamyślony. Umoczył palce w kuflu i rysował linie na wyszorowanym stole, żując automatycznie kromkę ciemnego chleba. Simon patrzył przez rumie Korisa i linie te wydawały mu się zrozumiałe, ponieważ stanowiły powtórzenie map, które widział w sztabie twierdzy.
Cypel, na końcu którego znajdował się Sulkar, tworzył jakby ramię obejmujące szeroką zatokę, tak że po drugiej stronie rozległego akwenu, na wprost miasta kupców — choć w odległości wielu mil — leżał Aliz, główny port Alizonu. W obrębie samej zatoki mieściła się wyspa Gorm. I na niej Koris starannie postawił kropkę, oznaczającą główne miasto Sippar.
Miasto Yle nie leżało, o dziwo, na wybrzeżu półwyspu od strony zatoki, ale na południowo-zachodnim brzegu wychodzącym na otwarte morze. Dalej na południe poszarpana linia brzegowa stanowiła granice księstwa Karstenu, ale wybrzeże tu było skaliste, bez jednego bezpiecznego miejsca, do którego mogłyby przybijać statki. Zatoka Gormu od dawna stanowiła najlepsze okno Estcarpu na zachodni ocean.
Kapitan Gwardii przez dłuższą chwilę przyglądał się swemu dziełu, po czym z niecierpliwym westchnieniem przejechał ręką po stole, zamazując wszystkie linie.
— Czy do Sulkaru jest tylko jedna droga? — zapytał Simon. Oddziały z każdej placówki Kolderu, mając Yle na południu i Gorm na północy, mogły bez większego trudu zagrodzić drogę przez półwysep.
Koris roześmiał się. — Jest jedna droga, tak stara jak czas. Nasi przodkowie nie przewidzieli, że władcy Kolderu zajmą Gorm. Zresztą kto przy zdrowych zmysłach mógłby to przewidzieć? Aby droga stała się bezpieczna, powinniśmy uderzyć tutaj — przy tych słowach położył palec w miejscu, gdzie oznaczył kropką miasto Sippar i przycisnął go do stołu, jakby zgniatał owada. — Leczy się chorobę sięgając do jej źródła, a nie likwidując gorączkę czy inne objawy, które są po prostu oznaką istnienia choroby. A w tym przypadku — spojrzał z pewnym smutkiem na Tregartha — brakuje nam odpowiedniej wiedzy.
— A szpieg…
Oficer Gwardii znów się roześmiał. — Dwudziestu ludzi z Estcarpu udało się na wyspę Gorm. Zgodzili się zmienić swą postać, choć nie wiedzieli, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczą w lustrze swoją własną twarz, ale przystali na to z ochotą. Wyposażeni zostali w całość wiedzy i tajemnych umiejętności, jakie są nam znane. Ale niczego nie osiągnęli w Sipparze — niczego! Bo Kolderczycy nie przypominają żadnych innych ludzi i nie wiemy absolutnie nic o ich systemach detekcji poza tym, że wydają się niezawodne. W końcu Najwyższa Strażniczka zabroniła dalszych wypraw, bo odpływ mocy był zbyt wielki, a wszystko zawsze kończyło się niepowodzeniem. Ja sam chciałem się tam wyprawić, ale nie mogłem przełamać granicznego zaklęcia. Lądując na Gormie naraziłbym się na śmierć, a lepiej mogę służyć Estcarpowi za życia. Nie uda nam się wyciąć tego wrzodu, dopóki nie padnie Sippar, a na to nie mamy na razie żadnych nadziei.
— Ale jeśli Sulkar jest zagrożony!
Koris sięgnął ręką po hełm. — W takim przypadku, przyjacielu Simonie, jedziemy. Bo kiedy Kolderczycy walczą na swoim terenie czy na swoich statkach, zwycięstwo zawsze należy do nich. Ale kiedy zapuszczają się na nieznane terytorium, na które nigdy jeszcze nie kładł się ich cień, istnieje pewna szansa wykrwawienia ich, wbicia mieczy trochę głębiej. A przy Sulkarczykach krukom wojny nie brakuje żeru. Staram się niszczyć Kolderczyków, kiedy tylko mogę.
— Jadę z wami. — Było to raczej oświadczenie niż pytanie.
Dotąd Simon czekał i uczył się. Zmusił się do nauki uzbroiwszy się w cierpliwość, której z takim trudem wyuczył się w ostatnich siedmiu latach. Dobrze wiedział, że nie może liczyć na niezależność, póki nie opanuje umiejętności, które tutaj decydowały o życiu lub śmierci. I raz czy dwa razy podczas nocnej warty zastanowił się, czy nie posłużono się tak wychwalaną Mocą Estcarpu, aby sprawić, żeby bez oporu zaakceptował status quo. Jeśli tak się stało, ów czar tracił teraz moc. Tregarth zdecydowany był zobaczyć nieco więcej z nowego świata, a nie tylko miasto Es, i wiedział już, że albo pojedzie teraz ze Strażnikami, albo wyruszy samotnie. Kapitan bacznie go obserwował.
— Nie jedziemy po łatwy łup.
Simon nie poruszył się, znając niechęć Korisa do tego, by ktoś górował nad nim wzrostem; przez tę niewielką uprzejmość spodziewał się udobruchać dowódcę.
— Kiedyż to zrobiłem na tobie wrażenie człowieka, który szuka tylko łatwych zwycięstw? — w pytaniu tym było trochę zgryźliwości.
— A więc staraj się polegać jedynie na strzałkach. Mieczem władasz niewiele lepiej od spokojnych kupców z Karstenu!
Simon nie zareagował na to szyderstwo, wiedząc aż nazbyt dobrze, że odpowiada ono prawdzie. Posługując się pistoletem strzałkowym mógł dorównać najlepszym w twierdzy, nawet ich przewyższyć. Zapasy i walka wręcz, do której wprowadzał elementy dżudo, przyniosły mu sławę, sięgającą już do pogranicznych stanic. Ale posługiwał się mieczem jak niezdarni rekruci, których brody porastał dopiero chłopięcy puszek. A maczuga, którą Koris manewrował ze zręcznością kota, w rękach Simona wydawała się przytłaczającym ciężarem.
— Pistolet strzałkowy — przyznał. — Ale mimo wszystko idę.
— Niech tak będzie. Ale najpierw musimy się przekonać, czy w ogóle jedziemy.
Decyzję podjęto na zebraniu, na które wezwano oficera Korisa i czarownice będące na służbie w twierdzy. Chociaż Simon oficjalnie nie należał do tego grona, postanowił iść za kapitanem i skoro nie odmówiono mu wejścia na salę, usadowił się na parapecie jednego z okien i uważnie obserwował zebranych.
Przewodniczyła spotkaniu Najwyższa Strażniczka, władczyni miasta i dookolnych ziem Estcarpu, bezimienna kobieta, która przesłuchiwała Simona po jego przybyciu. A za jej krzesłem stała kobieta, która uciekała przed psami z Alizonu. Było jeszcze pięć innych, których wieku nie dałoby się określić, wydawały się też bezpłciowe, ale wszystkie miały czujne i uważne spojrzenia. Simon uznał, że w każdej walce wolałby raczej mieć te kobiety po swojej stronie. Nigdy nie spotkał nikogo podobnego, nigdy też nie zetknął się z podobną siłą osobowości.