Pogodnie przyjął tę drwinę.
— Nie chcę słuchać ponurego krakania, dzień jest zbyt piękny.
Czarownica niecierpliwie szarpnęła siatkę okrywającą jej szyję i ramiona, jakby jej miękkie fałdy krępowały swobodę ruchów.
— Morze… czuje się je w podmuchach wiatru. Wpatrywała się w falistą linię drogi na horyzoncie.
— My, mieszkańcy Estcarpu, mamy w swoich żyłach morze. Dlatego krew Sulkarczyków może się mieszać z naszą, co się zresztą czasem zdarza… Któregoś dnia wypuściłabym się na morze. Jest coś przyciągającego w kołysaniu fal odpływających od brzegu.
Słowa kobiety były zaledwie śpiewnym szeptem, ale Simon nagle znieruchomiał, nucona melodia zamarła mu w krtani. Może nie dysponował mocą czarownic z Estcarpu, ale coś w jego wnętrzu poruszyło się, ożyło, i zanim zdążył pomyśleć, podniósł rękę w ostrzegawczym geście ze swej przeszłości, ściągając równocześnie wodze swego konia.
— Tak! — Ręka czarownicy powtórzyła jego gest i jeźdźcy za nimi się zatrzymali. Koris odwrócił szybko głowę, powtórzył ręką sygnał i cały oddział stanął w miejscu.
Kapitan przekazał dowództwo Tunstonowi i podjechał do Simona i kobiety. Skrzydła oddziału były wysunięte, nie można było pozwolić sobie na osłabienie czujności.
— O co chodzi? — zapytał Koris.
— Zbliżamy się do jakiegoś niebezpieczeństwa. — Simon obserwował leżący przed nimi teren, niewinnie skąpany w promieniach słońca. Poruszał się tylko wysoko lecący ptak. Wiatr ucichł, nawet najlżejsze powiewy nie ożywiały kęp zarośli. A jednak Simon postawiłby na szali całe swoje doświadczenie i zdrowy sąd, że zastawiono na nich pułapkę.
Koris był najwyraźniej zdumiony. Przeniósł wzrok z Simona na czarownicę. Siedziała w siodle pochylona do przodu, wdychała powietrze rozdętymi nozdrzami. Wydawała się łowić zapach jak myśliwski pies. Wypuszczając wodze, wykonała palcami pewne znaki i skinęła szybko głową bez cienia wątpliwości.
— Ma rację. Jest przed nami pustka, której nie mogę przeniknąć. Może kryć się tam bariera pola siłowego — albo zasadzka.
— Ale w jaki sposób on… przecież dar nie należy do niego! — gwałtownie zaprotestował Koris. Obrzucił Simona spojrzeniem, którego znaczenia tamten nie potrafił odczytać, ale na pewno nie było w nim zaufania. Po chwili Koris wydał rozkazy, wysuwając się naprzód, by poprowadzić manewr okrążający, którego celem miało być wyciągnięcie z zasadzki nieprzyjaciela.
Simon przygotował swój pistolet strzałkowy. Skąd wiedział, te grozi im niebezpieczeństwo? W przeszłości zdarzały mu się takie przeczucia — jak owej nocy, kiedy spotkał Petroniusa — ale nigdy nie były one tak nagłe i wyraźne, nie nasilały się aż tak.
Czarownica jechała obok niego, tuż za pierwszą linią Gwardzistów, a teraz zaczęła śpiewać. Spod kolczugi wydobyła zamglony kamień, który był zarówno bronią, jak symbolem jej zawodu. Podniosła go ponad głowę i wypowiedziała głośno jakiś rozkaz w języku nie przypominającym tego, którego Simon nauczył się z takim trudem.
Przed nimi ukazały się naturalne formacje skał sterczących w niebo niby kły z olbrzymiej szczęki i droga przebiegająca miedzy dwoma głazami tworzącymi coś na kształt łuku. U stóp skał gęste zarośla krzaków, suchych i brązowych, żywych i zielonych formowały nieprzeniknioną ścianę.
Promień światła z tajemniczego klejnotu uderzył w najwyższy z owych skalnych kłów i to połączenie światła i skały zrodziło kłęby mgły, gęstniejącej w bawełnianą watę wokół rumowiska skał i roślinności.
Z tej szarobiałej kurtyny wyłoniła się fala uzbrojonych i opancerzonych mężczyzn idących do ataku w kompletnym milczeniu. Hełmy mieli głęboko osadzone na głowach i zaopatrzone w przyłbice, tak że sprawiali wrażenie drapieżnych ptaków. Niesamowitość ich nagłego pojawienia się pogłębiało jeszcze to, że zachowywali kompletną ciszę, nie słychać było nawet żadnych rozkazów.
Z okrzykiem „Sul, Sul, Sul!” morscy wędrowcy wyciągnęli miecze i uformowali zakończoną klinem linię ataku, na czele której znalazł się Magnis Osberic.
Gwardziści również nie wydali żadnego okrzyku, a Koris nie wydał żadnych rozkazów. Ale już strzelcy wynaleźli swoje cele, szermierze wysunęli się naprzód z wyciągniętymi mieczami. Mieli nad pieszym nieprzyjacielem tę przewagę, że siedzieli na koniach.
Simon dokładnie zbadał zbroję Gwardzistów Estcarpu i wiedział, gdzie kryją się jej słabe punkty. Nie umiał powiedzieć, czy to samo dotyczyło zbroi Kolderczyków. Wycelował w pachę żołnierza, który próbował dosięgnąć pierwszego z Gwardzistów. Żołnierz Kolderu zatoczył się i padł, spiczasta przyłbica wbiła się w ziemię.
„Sul… Sul… Sul!” Wojenne zawołanie Sulkarczyków falowało nad splątanymi ciałami walczących, którzy przeszli do walki wręcz. W pierwszych momentach starcia Simon miał jedynie świadomość własnego w nim udziału, konieczności trafienia w cel. Po chwili zaczął uświadamiać sobie, z jakim przeciwnikiem walczą.
Oddziały Kolderu nie czyniły żadnych wysiłków, by ocalić życie. Jeden żołnierz za drugim wpadał w objęcia śmierci, ponieważ nie potrafił w porę przejść od ataku do obrony. Nie stosowali żadnych uników, podnoszenia tarcz czy kling dla odparowania ciosów. Pierwsi żołnierze walczyli z tępą zawziętością, niemal mechanicznie. Jak nakręcone zabawki, myślał Simon.
A przecież uznawano ich za najlepszych żołnierzy na tym świecie! Teraz zaś zwyciężało się ich tak łatwo jak szeregi dziecięcych ołowianych wojowników.
Simon opuścił pistolet. Coś w nim buntowało się przeciwko strzelaniu do ślepych przeciwników. Skierował konia w prawo, akurat w samą porę, by dostrzec, że jeden z żołnierzy kieruje się w jego stronę.
Kolderczyk podjechał dobrym kłusem. Ale nie atakował Simona. Rzucił się natomiast dziko na jeźdźca za nim — na czarownicę.
Znakomite panowanie nad koniem pozwoliło Strażniczce uniknąć pełnej siły tego ataku, jej miecz zdążył opuścić się w dół. Ale cios nie był precyzyjny, zatrzymał się na wystającej przyłbicy żołnierza i z mniejszą siłą spadł na jego ramię.
Mimo pewnego rodzaju ślepoty, mężczyzna wydawał się świetnym szermierzem. Błysnęło stalowe ostrze, po sekundzie i ręki czarownicy wypadł miecz. Żołnierz odrzucił broń, opancerzoną rękawicą złapał za pas kobiety i mimo stawianego przez nią rozpaczliwego oporu ściągnął ją z siodła z taką łatwością, z jaką zrobiłby to Koris.
Simon już był przy nim i w tym momencie udziałem żołnierza stała się owa dziwna bezwolność, która sprawiała, że jego towarzysze przegrali walkę. Czarownica szarpała się tak desperacko w jego uścisku, że Simon nie odważył się użyć miecza. Wyciągnął nogę ze strzemienia, podjechał bliżej i z całą siłą kopnął żołnierza.
Czubek buta Simona dotknął tyłów okrągłego hełmu, a siła tego uderzenia na moment obezwładniła mu nogę. Mężczyzna stracił równowagę i upadł na ziemię, trzymając ciągle czarownicę. Simon zeskoczył z siodła, zachwiał się trochę w obawie, że nadwerężona noga nie wytrzyma jego ciężaru. Jego ręce prześliznęły się po ramionach Kolderczyka, udało mu się jednak odciągnąć go od tracącej siły kobiety; przewróciła go na plecy. Żołnierz leżał teraz niby olbrzymi żuk, ręce i nogi poruszały się nieznacznie, haczykowata przyłbica patrzyła w niebo.
Zdjąwszy kolczugową rękawicę czarownica przyklękła przy Kolderczyku, próbując odpiąć jego hełm. Simon złapał ją za ramię.
— Wsiadaj! — rozkazał podsuwając jej swego konia. Potrząsnęła przecząco głową, nie przerywając swojego zajęcia. Wreszcie klamerki puściły i zsunęła hełm z głowy żołnierza. Simon nie miał pojęcia, czego się spodziewała. Jego wyobraźnia, bardziej żywa niż chciałby przyznać, stworzyła wiele obrazów znienawidzonych wrogów, ale żaden z tych obrazów nie mógł dorównać twarzy leżącego.