— Herlwin!
Zwieńczony sokołem hełm Korisa znalazł się nagle pomiędzy tą twarzą a Simonem. Kapitan Gwardii ukląkł obok czarownicy, obejmując rękami ramiona leżącego, jakby chciał przyciągnąć go w przyjacielskim uścisku.
Oczy, równie zielononiebieskie jak oczy kapitana, w równie przystojnej twarzy, otwarte, ale nie patrzące na mężczyznę, który zawołał, ani na klęczącą przy leżącym kobietę. Czarownica odsunęła ręce Korisa. Ujęła w dłonie brodę leżącego i podtrzymując jego głowę wpatrywała się w owe niewidzące oczy. Wreszcie puściła go, odsunęła się i starannie wytarła ręce w szorstką trawę. Koris obserwował ją bacznie.
— Herlwin? — Było to raczej pytanie skierowane do czarownicy niż wezwanie do mężczyzny, którego Koris wciąż podtrzymywał.
— Zabij! — rozkazała przez zęby. Ręka Korisa sięgnęła po miecz, który położył na trawie.
— Nie możesz tego zrobić! — zaprotestował Simon. Tamten był teraz bezbronny, na pół ogłuszony uderzeniem. Nie mogą go przecież zaszlachtować z zimną krwią. Stalowo zimny wzrok kobiety skrzyżował się ze wzrokiem Simona. Wskazała na głowę leżącego, obracającą się znów z lewa na prawo.
— Zobacz sam, przybyszu z innego świata! — Pociągnęła go do siebie, by przyklęknął obok.
Z dziwną niechęcią Simon powtórzył jej gest, biorąc głowę leżącego w dłonie. I o mało się nie cofnął. W tym ciele nie było ludzkiego ciepła, nie miało ono też chłodu metalu czy kamienia, było jakimś nieczystym, wiotkim tworem, choć na oko wydawało się normalne. Kiedy spojrzał w nieruchome oczy, raczej wyczuł niż zobaczył kompletną pustkę, która nie mogła być rezultatem najmocniejszego nawet ciosu. Simon nigdy nie zetknął się z niczym podobnym — nawet człowiek nienormalny ma jeszcze jakieś pozory człowieczeństwa, zniekształcone czy okaleczone ciało może wywołać litość, osłabiającą wstręt. To jednak było zaprzeczeniem wszystkiego, co słuszne, rzeczą tak niezgodną ze światem, że Simon nie mógł uwierzyć, iż miało w ogóle chodzić po ziemi.
Podobnie jak przedtem Strażniczka, Simon wytarł starannie ręce w trawę, próbując z nich zetrzeć zarazę. Podniósł się z klęczek i odwrócił plecami, kiedy Koris podnosił miecz. Ale kapitan uderzał w kogoś, kto już dawno nie żył; nie żył i był przeklęty.
Obecność oddziałów Kolderu znaczyły tylko trupy żołnierzy, zginęło dwóch Gwardzistów, a trupa jednego z Sulkarczyków przewieszono przez siodło. Atak był tak uderzająco nieporadny, że Simon zaczął się zastanawiać, po co w ogóle go podjęto. Zrównał krok swego wierzchowca z koniem kapitana, żądny poznania prawdy.
— Zdjąć im hełmy! — rozkaz podawały sobie kolejne grupy Gwardzistów. I pod każdą z haczykowato sklepionych przyłbic znajdowano tak samo bladą twarz okoloną gęstymi jasnymi włosami, o rysach przypominających Korisa.
— Midir! — Koris zatrzymał się przy kolejnym żołnierzu. Ręka leżącego ścisnęła się, w krtani uwięzło rzężenie agonii. — zabij! — rozkaz kapitana brzmiał beznamiętnie, został też sprawnie wykonany.
Koris przyglądał się każdemu z leżących i jeszcze trzykrotnie kazał dobić rannego. W kąciku pięknie wykrojonych warg zadrgał mięsień, a wyraz jego oczu daleki był od pustki, jaka odbijała się w oczach nieprzyjaciół. Kapitan, dokonawszy obchodu wszystkich zwłok, zbliżył się do Magnisa i Strażniczki.
— Oni wszyscy są z Gormu!
— Byli z Gormu! — poprawiła kobieta. — Gorm zginął, kiedy otworzył swe morskie bramy dla Kolderu. Ci, którzy leżą tutaj, nie są ludźmi, których pamiętasz, Korisie. Od bardzo, bardzo dawna nie byli już ludźmi. Składali się z rąk i nóg, byli walczącymi maszynami w służbie swych panów, ale nie było w nich prawdziwego życia… Kiedy Moc wywabiła ich z ukrycia, mogli wypełniać tylko jeden rozkaz, jaki otrzymali: znajdź wroga i zabij… Kolderczycy mogli używać owych robotów, jakich stworzyli, by osłabić nasze siły, zanim zadadzą prawdziwy cios…
Usta kapitana drgnęły, wykrzywiając się w grymasie, który zupełnie nie przypominał uśmiechu.
— A więc w pewnym stopniu zdradzają oni własną słabość. Czy to możliwe, że brak im ludzi? — Ale zaraz poprawił się, z trzaskiem wsuwając miecz do pochwy. — Lecz któż może wiedzieć, co kryje się w umyśle Kolderczyka — jeśli mogą to uczynić, może mają w zanadrzu jeszcze inne niespodzianki.
Simon jechał w pierwszym szeregu, kiedy opuszczali skrawek ziemi, na którym starli się z siłami Kolderu. Nie był w stanie pomóc Gwardzistom w ostatnim zadaniu zleconym im przez czarownicę, ani nie chciał teraz myśleć o pozostawionych na polu bitwy bezgłowych trupach. Trudno mu było pogodzić się z rzeczą, o której wiedział, że jest prawdziwa.
— Umarli nie walczą! — Nie zdał sobie sprawy, że zaprotestował, nim Koris nie udzielił mu odpowiedzi.
— Herlwin sprawiał wrażenie, iż urodził się w morzu. Na własne oczy widziałem, jak polował na rybę miecz mając w ręku tylko nóż. Midir zaś był rekrutem w straży przybocznej i jeszcze miał mleko pod nosem, kiedy zagrała trąbka wzywając na zbiórkę w dniu, w którym Kolderczycy przybyli do Gormu. Obu dobrze znałem. Ale tamte stwory, które pozostawiliśmy na polu walki, nie były ani Herlwinem, ani Midirem.
— Człowiek składa się z trzech rzeczy. — Teraz zabrała głos Strażniczka. — Ciała, by mógł działać, umysłu, by myśleć, i duszy, by czuć. Choć może w twoim świecie, Simonie, ludzie są inaczej zbudowani? Nie sądzę, by tak było, gdyż ty działasz, myślisz i czujesz. Zabij ciało, a uwolnisz duszę; zabij umysł, a wtedy często ciało musi żyć przez pewien czas w żałosnej niewoli, która budzi w ludziach współczucie. Ale zabij duszę i pozwól żyć ciału, a może i umysłowi… — głos jej zadrżał — to grzech przechodzący wszelkie pojęcie. A to właśnie przytrafiło się tym mieszkańcom Gormu. Tego, co kroczy w ich postaci, nie powinny oglądać ludzkie oczy! Tylko bluźniercze zadawanie się z zakazanymi rzeczami może spowodować taką śmierć.
— Opowiadasz także o naszej śmierci, pani, gdyby Kolderczycy mieli kiedykolwiek przyjść do Sulkaru tak jak do Gormu — Naczelny Kupiec zrównał się z nimi.
— Tutaj daliśmy im radę, ale co będzie, jeśli wyślą tysiące tych półumarłych na nasze mury? W twierdzy jest tylko niewielu mężczyzn, bo sezon handlowy trwa i dziewięć dziesiątych naszych statków jest na morzu. Potrzebujemy obrońców portu. Można siłą woli ścinać głowy, ale ramiona męczą się przy tej robocie. A jeśli nieprzyjaciel wezwie posiłki, łatwo nas zwycięży, choćby samą przewagą liczebną. Tym bardziej że oni nie znają strachu i będą parli naprzód w sytuacjach, kiedy każdy z nas mógłby się zawahać.
Ani Koris, ani czarownica nie mieli na to gotowej odpowiedzi. Po wielu godzinach, kiedy Simon zobaczył port handlowy, już na pierwszy rzut oka widok ten wydał mu się pocieszający.
Chociaż Sulkarczycy byli głównie marynarzami, okazali się też wyśmienitymi budowniczymi, którzy wykorzystali wszelkie naturalne zalety wybranego przez siebie miejsca przy budowie fortecy. Od strony lądu ciągnął się mur z wieżami strażniczymi i licznymi otworami strzelniczymi. Ale dopiero kiedy Magnis Osberic zaprowadził ich do środka, ujrzeli w pełni siłę sulkarskiej twierdzy.
Dwa skalne ramiona, niby otwarte kleszcze kraba, wychodziły w morze, a między nimi znajdował się port. Ale każde z tych ramion umacniały mury, wieże, miniaturowe forty, połączone z głównym miastem całym labiryntem podziemnych korytarzy. Gdzie tylko było to możliwe, zewnętrzne mury schodziły w morze, uniemożliwiając wspinaczkę.