Ciągle jeszcze unosili się na falach, ale kiedy Simon podniósł głowę, odetchnął czystym powietrzem. Obrócił się i wstał nie zwracając żadnej uwagi na jęki i protesty leżących obok. Przede wszystkim olśniło go spostrzeżenie, że nie ma już mgły i że jest dzień. Niebo, morze dokoła, widoczny w dali brzeg były jasne i czyste.
Ale kiedy słońce się podniosło, z lądowej bazy rozlały się sięgające nieba płomienie. Wybuch ogłuszył Simona, ale go nie oślepił. Zmierzali na otwarte morze, pozostawiając źródło owego ciepła i światła.
Naliczył trzy kadłuby statków. Nie miały żagli, musiał je więc napędzać jakiś silnik. Na rufie ich statku siedział ruchomo mężczyzna. Widząc jego ramiona nie można się było pomylić co do osoby. Ster trzymał Koris. Uwolnili się z piekła, jakim stał się port Sulkar, ale dokąd zmierzali?
Nie było już mgły, a pożar na brzegu oświetlał drogę. Lecz fale, na których się kołysali, nie zwiastowały spokojnego morza. Może było to wynikiem wybuchu, którym Magnis zniszczył twierdzę, może wybuch ten poruszył również ocean. Wiał tak silny wiatr, jakby jakaś ręka starała się wcisnąć okręty pod powierzchnię wody, toteż ludzie płynący na mizernych stateczkach zdali sobie sprawę, że udało im się co najwyżej zyskać kilka godzin życia.
PRZYGODA W VERLAINE
TOPÓR WESELNY
Matowe, szare morze miało barwę ostrza topora, które nigdy nie nabierze połysku bez względu na to, jak długo się je poleruje, czy też metalowego lustra zamglonego wilgocią, które nie da się zetrzeć. A niebo nad nim było równie bezbarwne, tak że nie dawało się rozróżnić miejsca spotkania wody i nieba.
Loyse skuliła się na parapecie pod wąskim oknem. Nie znosiła wysokości, a ta wieża, wybrzuszona w murach twierdzy, zwisała akurat nad ostrymi, przystrojonymi pianą morską skałami wybrzeża. Jednak Loyse często siadała na tym właśnie parapecie, skąd patrzyło się przed siebie, w pustkę z rzadka tylko przerywaną lotem ptaka, skąd można zobaczyć wolność.
Dziewczyna przycisnęła wąskie dłonie o długich palcach do kamiennego parapetu po obu stronach okna, gdy wychyliła się na zewnątrz cal lub dwa, by spojrzeć w otchłań, która budziła lęk, ale wszak zmuszała się do robienia wielu rzeczy, przed którymi wzdragało się jej ciało i umysł. Kiedy jest się córką Fulka, trzeba sobie stworzyć powłokę ochronną z lodu i żelaza, której nie naruszy żadne maltretowanie ciała, żadne urąganie duszy. Zajęta była budowaniem tej wewnętrznej cytadeli przez ponad połowę swego krótkiego życia.
W Verlaine wiele było kobiet, bo Fulk należał do pełnych wigoru mężczyzn. Loyse od najwcześniejszego dzieciństwa obserwowała, jak odchodzą i przychodzą, starając się nad sobą panować. Z żadną z nich Fulk się nie ożenił, z żadną nie spłodził potomka, co stanowiło niezaprzeczalną korzyść dla Loyse i powód ogromnego niezadowolenia samego Fulka. Bo Verlaine nie było dziedzictwem Fulka, wszedł w jego posiadanie przez swoje jedyne małżeństwo z matką Loyse i tylko dopóki żyła Loyse, mógł nim władać i korzystać z przysługującego miastu prawa łupów, zarówno na lądzie, jak i na morzu. W Karstenie wielu było krewnych matki, którzy szybko upomnieliby się o zwierzchnictwo nad Verlaine, gdyby Loyse umarła.
Ale gdyby Fulk miał syna z którąś z chętnych — i branych przemocą — kobiet, które sprowadził do wielkiego łoża stojącego w komnacie pana zamku, wówczas mógłby zgodnie nowym książęcym prawem zażądać czegoś więcej niż dożywotniej dzierżawy przyznawanej męskiemu dziedzicowi. Wedle starego obyczaju dziedziczenie odbywało się w linii żeńskiej, teraz syn dziedziczył zamek po ojcu i dawne prawo obowiązywało tylko w przypadku, gdy nie było męskiego dziedzica. Loyse kurczowo czepiała się tej jedynej nadziei władzy i bezpieczeństwa i nie chciała z niej rezygnować. Niech Fulk polegnie w jednym z granicznych napadów, niech dopadnie go jakiś szukający zemsty mężczyzna z ograbionego rodu, a ona i Verlaine będą wolne! Wtedy wszyscy zobaczą, co potrafi zrobić kobieta! Dowiedzą się, że nie lała skrycie łez przez te wszystkie lata, jak większość z nich sądziła.
Była mała, lecz tylko tę jedną kobiecą cechę dzieliła z niechlujnymi dziewkami, które zaspokajały żądze ludzi jej ojca, czy z bardziej wykwintnymi niewiastami, które trzymał dla własnej przyjemności. Jej ciało było płaskie i smukłe jak u chłopca i tylko nieznaczna krzywizna bioder wskazywała, że jest dziewczyną. Splecione w warkocze włosy, sięgające pasa, były dość gęste, lecz proste i tak jasne, iż wydawały się białe jak u staruszki. Równie bezbarwne brwi i rzęsy sprawiały, że jej twarz wydawała się dziwnie obojętna i pozbawiona inteligencji. Skora napięta na delikatnych kościach twarzy i klatki piersiowej była gładka i pozbawiona koloru. Nawet wargi miały bladoróżowy odcień. Była wyblakłym stworzeniem, wyrosłym w mroku, lecz o tak wielkiej żywotności jak smukły brzeszczot, który mądry szermierz przedkłada nad cięższą, przeznaczoną do rąbania broń, jaką wybierają niedoświadczeni żołnierze.
Wstała z parapetu, przeszła się po pokoju. Było w nim chłodno od morskiego wiatru, ciemno, bo nigdy nie dochodziło tu słońce. Ale Loyse przywykła do zimna i mroku, stały się już niemal częścią jej samej.
Zatrzymała się przed lustrem przy kotarze łóżka. Nie było to eleganckie kobiece lusterko, ale tarcza wypolerowana w ciągu długich godzin do takiego połysku, że cały pokój odbijał się w niej, lekko tylko zniekształcony. Odważne przyglądanie się temu, co pokazywało lustro, stanowiło część surowej samodyscypliny.
Nagle Loyse na moment zacisnęła ręce. Równie gwałtownym ruchem opuściła je, choć dłonie ukryte pod spływającymi rękawami zaciskała w pięści, wbijając paznokcie w skórę. Nie odwróciła się w kierunku drzwi, nie wykonała poza tym żadnego ruchu, który by wskazywał, że usłyszała szczęk zasuwy. Wiedziała, jak daleko może się posunąć w swej wyzywającej postawie wobec Fulka , i nigdy nie przekraczała tej granicy. Czasami, myślała z desperacją, ojciec nawet nie domyśla się jej buntu.
Trzasnęły drzwi. Pan na Yerlaine zazwyczaj traktował każdą przeszkodę tak, jakby atakował nieprzyjacielską fortecę. Wkroczył do pokoju jak człowiek, który właśnie podjął klucze do miasta z końca miecza pokonanego dowódcy.
Tak jak Loyse była bezbarwnym tworem ciemności, tak Fulk był panem słońca i oszołamiającego światła. Jego ciało zdradzało już pierwsze oznaki niezdrowego trybu życia, ale ciągle jeszcze był bardzo przystojny, trzymał rudozłotą głowę z arogancją księcia, a rysy jego twarzy dopiero zaczynały zatracać swój czysty rysunek. Większość mieszkańców Verlaine uwielbiała swego pana. Kiedy był zadowolony, przejawiał szczerą, choć kapryśną wspaniałomyślność, a poddani rozumieli jego występki i na ogół również im ulegali.
Loyse dostrzegła w lustrze jego jasne, promienne odbicie, na jego tle stawała się w jeszcze większym stopniu płomykiem nocy. Ale nie odwróciła się w jego stronę.
— Witam, panie Fulku — powiedziała bezbarwnym głosem.
— Panie Fulku, co? W ten sposób zwracasz się do swojego ojca? Pokaż choć raz, że masz w żyłach nie tylko lód!
Wsunął rękę pod jeden z warkoczy na jej ramieniu i obrócił dziewczynę do siebie; Loyse była pewna, że siła tego chwytu zostawi na jej ciele siniaki. Wiedziała, że zrobił to specjalnie, postanowiła jednak nic nie okazywać.