Выбрать главу

Ale najpierw przyszedł sztorm, tak dziki ryk wiatru i morza, że Loyse, od wczesnego dzieciństwa oswojona z wybrzeżem, nigdy nie widziała czegoś podobnego. Służąca nawet nie udawała, że coś robi. Siedziała skulona w pobliżu paleniska, na którym płonęły morskie korale, kołysząc się w przód i w tył z rękoma przyciśniętymi do piersi, jakby chciała w ten sposób załagodzić jakiś ból. Loyse podeszła do niej. Nie interesowała się ani nie litowała zbytnio nad kobietami w zamku, dotyczyło to zarówno Bettris i jej niezliczonych poprzedniczek, jak i kocmołuchów z kuchni. Ale teraz, niejako wbrew sobie, zapytała:

— Coś ci dolega, dziewko?

Dziewczyna wyglądała schludniej niż większość służebnych. Może kazano jej się umyć, zanim tu przyszła. Zwróciła twarz w stronę Loyse i twarz ta przykuła uwagę córki Fulka. Nie była to wiejska dziewczyna, chłopka ściągnięta do zamku dla przyjemności pana, która potem stawała się służącą. Ta twarz była jakby maską ukształtowaną przez strach, który towarzyszył dziewczynie tak długo, że ukształtował jej rysy jak ceramik formuje glinę. Ale pod tą maską kryło się coś więcej.

Bettris roześmiała się piskliwie.

— To nie ból brzucha jej dokucza, tylko wspomnienia. Sama była kiedyś rozbitkiem. Czyż, nie tak, flejtuchu? — Stopą w miękkim skórzanym trzewiku kopnęła dziewczynę w biodro, niemal przewróciwszy ją do ognia.

— Zostaw ją w spokoju! — Po raz pierwszy w oczach Loyse zapłonął długo skrywany ogień. Zawsze trzymała się z dala od brzegu morza po burzy, ponieważ nie mogła nic zrobić, aby zakwestionować prawa Fulka — a raczej koncesję — więc nie chciała dręczyć się widokami, których nie mogłaby zapomnieć.

Bettris uśmiechnęła się niepewnie. Nie wiedziała, jak postępować w obecności Loyse, więc nie podjęła wyzwania.

— Odeślij tę idiotkę. Nic nie zrobi tak długo jak szaleje sztorm — ani przez jakiś czas potem. Szkoda, bo dobrze szyje, gdyż inaczej dawno wysłano by ją na żer węgorzom.

Loyse podeszła do szerokiego łoża, na którym leżała większość jej strojów. Był tam szal, który na tle błyszczących jedwabi i delikatnych brokatów wydawał się całkiem pospolity. Loyse wzięła go i narzuciła na ramiona drżącej przy ogniu dziewczyny. Uklękła, wzięła dłonie dziewczyny w swoje i patrzyła na wynędzniałą twarz, jakby starając się przezwyciężyć przerażające obyczaje Verlaine, które na każdą z nich w tak odmienny sposób oddziałały.

Bettris pociągnęła ją za rękaw.

— Jak śmiesz? — wybuchnęła Loyse.

Tamta nie ustępowała, na jej pełnych wargach igrał chytry uśmieszek.

— Robi się późno, pani. Czy panu Fulkowi spodoba się, że pielęgnujesz tę brudaskę, kiedy spotyka się on z książęcym wysłannikiem, aby podpisać kontrakt małżeński? Czy mam mu powiedzieć, dlaczego nie idziesz tam?

Loyse zmierzyła ją spojrzeniem.

— Wykonam polecenie mego pana w tej sprawie tak jak w innych, dziewko. Czyżbyś chciała mnie pouczać?!

Niechętnie wypuściła ręce dziewczyny, mówiąc:

— Zostań tutaj. Nikt tu nie przyjdzie. Rozumiesz — nikt!

Czy tamta zrozumiała? Kołysała się tam i z powrotem pogrążona w bólu, który zaćmiewał jej umysł, nawet po tym jak blizny zniknęły z jej ciała.

— Nie jesteś mi potrzebna do pomocy przy ubieraniu się — Loyse zwróciła się do Bettris i kochanka Fulka poczerwieniała. Nie mogła zmusić młodszej dziewczyny do opuszczenia wzroku i wiedziała o tym.

— Dobrze byś zrobiła, gdybyś poznała choć część czarów, które zna każda kobieta, pani — odparła ostro. — Mogłabym pokazać ci, jak sprawić, żeby mężczyzna spojrzał ci w twarz, kiedy go mijasz. Gdybyś tylko trochę przyciemniła brwi i rzęsy i uróżowała nieco usta… — Zapomniała o irytacji, gdy obudził się w niej instynkt twórczy. Przyjrzała się Loyse krytycznie i bezosobowo i córka Fulka zaczęła przysłuchiwać się jej słowom mimo pogardy, jaką żywiła dla Bettris i wszystkiego, co sobą reprezentowała. — Tak, gdybyś zechciała posłuchać mnie, pani, mogłabyś odciągnąć wzrok twego małżonka od tej Aldis na tak długo, by zobaczył inną twarz. Są też sposoby, by oczarować mężczyznę. — Przesunęła koniuszkiem języka po wargach. — Mogłabym nauczyć cię wielu rzeczy, pani, a dałyby ci one do ręki broń, którą mogłabyś się posłużyć. — Podeszła bliżej, a światło błyskawic odbijało się w jej oczach.

— Yvian układał się o mnie taką, jaką jestem — odparła Loyse odrzucając ofertę Bettris i wszystko, co sobą reprezentowała — i musi się zadowolić tym, co dostanie! — I jest to bardziej prawdziwe niż Bettris może przypuszczać, dodała w myślach.

Tamta wzruszyła ramionami.

— To twoje życie, pani. I zanim umrzesz, przekonasz się, że nie możesz go urządzić tak, jak ci się podoba.

— A czy kiedykolwiek mogłam? — zapytała spokojnie Loyse. — Teraz odejdź. Jak sama powiedziałaś, robi się późno i mam dużo do zrobienia.

Fale wzbijały się tak wysoko, że na oknach jej pokoju w wieży rozbryzgiwała się słona piana. A Bettris i służąca, którą Fulk przysłał do pomocy w szyciu sukien, drżały z lęku i kuliły się za każdym uderzeniem wiatru w kamienne ściany.

Bettris wstała i zwój cienkiego zielonego jedwabiu spadł na podłogę. Oczy miała szeroko otwarte, a jej palce nakreśliły w powietrzu święty znak z dawno zapomnianego dzieciństwa, spędzonego w wiejskiej chacie.

— To zaczarowany sztorm — wycie wiatru niemal zagłuszyło jej słowa, aż Loyse usłyszała tylko cichy szept.

— To nie Estcarp — Loyse przyłożyła kawałek brokatu do atłasu i poczęła je zszywać. — Nic mamy władzy nad wiatrem i falą. A Estcarp nie zapuszcza się poza swoje granice. To tylko sztorm i to wszystko. I jeśli chcesz się przypodobać panu Fulkowi, nie będziesz trzęsła się ze strachu podczas sztormów, bo często szaleją wokół Verlaine. Jak ci się zdaje — urwała, by przewlec nowy kawałek nitki przez uszko igły — w jaki sposób gromadzimy nasze skarby?

Bettris odwróciła się w jej stronę, grymas gniewu wykrzywił jej usta, aż ukazały się ostre ząbki. — Urodziłam się na wybrzeżu, widziałam aż nadto sztormów. Tak, obchodziłam potem brzeg morza wraz ze zbieraczami. Robiłam więcej niż ty kiedykolwiek raczyłaś zrobić, pani! Ale powiedziałam ci, że w życiu nie widziałam ani nie słyszałam o takim sztormie. Jest w nim zło, mówię ci, wielkie zło!

— Zło dla tych, którzy ufają falom — Loyse odłożyła szycie.

Podeszła do okien, ale nic nie mogła zobaczyć przez koronkę piany, która przesłaniała nawet nikłe światło dnia.

Służąca nawet nie udawała, że pracuje.

— Zostań tutaj. Nikt tu nie przyjdzie. Rozumiesz, nikt — powtórzyła.

Podczas uroczystości podpisywania kontraktu Loyse zachowała właściwą sobie spokojną rezygnację. Posłowie, których książę wysłał do Verlaine po żonę, stanowili trzy zupełnie odrębne typy, toteż z olbrzymim zainteresowaniem ich obserwowała.

Hunold był towarzyszem z dawnych dni wojowania Yviana. Jego reputacja jako żołnierza dotarła nawet do takiego zaścianka jak Verlaine. Ale jego wygląd nie odpowiadał ani owej reputacji, ani stanowisku. Loyse spodziewała się zobaczyć kogoś w typie seneszala jej ojca, może troszeczkę tylko ogładzonego, a tymczasem był to odziany w jedwabie, cedzący słowa, rozlazły dworzanin, który nigdy chyba nie nosił kolczugi. Zaokrąglony podbródek, długie rzęsy, gładkie policzki nadawały mu zwodniczy pozór młodości i niezmiernej miękkości. Loyse próbując dopasować tego człowieka do wszystkiego, co o nim słyszała, była bardzo zaskoczona i lekko przestraszona.