Loyse obróciła się na pięcie i obnażyła miecz z szybkością kogoś, kto długie godziny poświęcił na ćwiczenia. Przerażona twarz Hunolda patrzyła na nią z łoża, do którego próbował przygwoździć swą walczącą ofiarę. Ze zwinnością zagrożonego kota ześliznął się z łóżka, puścił kobietę i skoczył po pas z bronią wiszący na najbliższym krześle.
SEKRETNE PRZEJŚCIA
Loyse zapomniała o swym przebraniu i że Hunold może widzieć w niej innego mężczyznę, który przyszedł, by zepsuć piu zabawę. Hunold wyciągnął pistolet, choć jego przeciwnik miał w ręku miecz. Ten odruch był wynikiem wiekowej tradycji. Wahał się jednak, czy celować do intruza, czy do leżącej na łóżku kobiety, która mimo krępujących ją więzów czołgała się w jego kierunku po skotłowanej pościeli.
Loyse, wiedziona raczej instynktem niż świadomym zamiarem, złapała płaszcz Hunolda i rzuciła przed siebie, prawdopodobnie ratując sobie życie. Fałdy ciężkiej materii przeszkodziły Hunoldowi dokładnie wycelować i strzałka utkwiła w oparciu łóżka, nie w piersi Loyse.
Miotając przekleństwa Hunold kopnął zwinięty płaszcz i rzucił się na kobietę. Nawet nie próbowała ucieczki. Stała naprzeciwko niego zachowując dziwny spokój. Rozchyliła wargi i z ust jej wypadł owalny przedmiot, zakołysał się na krótkim łańcuszku, którego koniec kobieta ciągle jeszcze trzymała w zębach.
Komendant nie poruszył się. Jedynie jego oczy pod pół-przymkniętymi powiekami śledziły powolny wahadłowy ruch matowego kamienia.
Loyse była już przy nogach łoża, zatrzymawszy się, by obserwować scenę, która mogła być częścią koszmarnego snu.
Kobieta obróciła się, a Hunold wpatrzony w owalny kamień na wysokości jej podbródka, poruszał się w ślad za nią. Teraz kobieta wyciągnęła do Loyse skrępowane ręce, jej ciało tworzyło przegrodę pomiędzy dziewczyną i mężczyzną.
Wzrok Hunolda wędrował w lewo i w prawo, a kiedy kamień przestał się poruszać, on także znieruchomiał. Bezwiednie otworzył usta, a na skroniach u nasady włosów pojawiły się kropelki potu.
Loyse znajdowała się ciągle pod wpływem owego nakazu, który sprawiał, że działała jak pionek w czyjejś grze. Przecięła mieczem sznury krępujące nadgarstki kobiety, skóra pod węzłami była poraniona i purpurowa. Kiedy opadły ostatnie pęta, kobieta bezwładnie opuściła ręce, jakby dłużej nieposłuszne jej woli.
Hunold wreszcie się poruszył. Dłoń, w której trzymał pistolet, zatoczyła powolne koło, jakby pod ogromnym ciśnieniem. Jego ciało lśniło od potu, pod opuszczoną dolną wargą zawisła olbrzymia kropla, opadła jak pajęcza nić na ciężko dyszącą pierś.
Tylko oczy Hunolda pozostawały żywe, zdziczałe nienawiścią i rosnącym strachem, jednak ręka nie przestawała zataczać koła, a on sam nie mógł oderwać wzroku od matowego kamienia. Jego ramię drgnęło. Z niewielkiej odległości, jaka ich dzieliła, Loyse wyczuwała mękę jego bezowocnej walki. Już nie chciał zabijać, pragnął tylko uciec. Ale dla dostojnika Karstenu nie było ucieczki.
Koniec lufy dotknął miękkiej, nie owłosionej, białej skóry torsu, w miejscu, gdzie zaczyna się szyja. Hunold cichutko jęczał, niby zwierz w pułapce, zanim trzasnął spust.
Plując krwawą pianą, mężczyzna zatoczył się. Kobieta usunęła się zwinnie, pociągając za sobą Loyse. Hunold upadł na łóżko. Z kolanami na podłodze wyglądał jak pokutnik.
Po raz pierwszy kobieta spojrzała na Loyse. Spróbowała podnieść obrzmiałą i straszliwie spuchniętą rękę do ust, może by potrzymać kamień. A kiedy jej się to nie udało, wciągnęła go z powrotem do ust, rozkazującym gestem głowy wskazując na otwór w ścianie.
Loyse nie była już tak całkiem pewna siebie. Przez całe życie wysłuchiwała historii o czarach mieszkanek Estcarpu. Ale były to tylko opowieści nie wymagające od słuchacza pełnej wiary. Kiedy ubierała się do ślubu, Bettris opowiedziała jej o tajemniczym zniknięciu floty przy brzegu. Loyse była jednak tak zaabsorbowana swoimi obawami i planami, że uznała całą historyjkę za grubą przesadę.
To, czego była świadkiem, przechodziło jej wyobrażenia, wzdragała się na myśl o kontakcie z czarownicą, toteż potykając się w drodze do otworu w murze marzyła tylko o tym, żeby starczyło jej odwagi na zamknięcie drzwi i oddzielenie się od tamtej bezpieczną przegrodą ściany. Jednak kobieta szła za nią ze zwinnością świadczącą, że mimo brutalnego traktowania, ma jeszcze niespożyte zasoby energii.
Loyse nie miała ochoty zatrzymywać się przy zwłokach Hunolda. Nie była też pewna, czy Fulk, pozbawiony swej rozrywki, nie wpadnie tu lada moment. A jednak z jakimś wewnętrznym oporem zatrzasnęła sekretne drzwi. Ciało jej przeszedł dreszcz, kiedy czarownica dotknęła ją jedną z tych swoich bezużytecznych rąk, pytając w ten sposób o drogę. Loyse złapała palcami za pas, który ciągle jeszcze przytrzymywał poszarpane szaty czarownicy, i pociągnęła ją za sobą.
Kierowały się do jej pokoju. Pozostało tak niewiele czasu. Gdyby Fulk poszedł za wojewodą, gdyby tak do pokoju Hunolda wkroczył służący, czy nawet gdyby ojciec z jakiegoś powodu przysłał po nią! Bez względu na czarownicę musi opuścić Verlaine przed świtem. Zdecydowana dotrzymać postanowienia, holowała cudzoziemkę wzdłuż ciemnych korytarzy.
Kiedy jednak znalazły się w oświetlonym pomieszczeniu, Loyse nie mogła pozostać tak nieczuła, jak jej podpowiadał pośpiech. Znalazła miękką szmatkę, żeby przemyć i zabandażować rany na nadgarstkach obcej kobiety. Pozwoliła jej także wybrać ubranie ze swojej szafy.
Czarownica w końcu na tyle opanowała własne ciało, że mogła złożyć ręce pod wystającym podbródkiem. Wzięła w nie kamień z ust. Najwyraźniej nie chciała, by Loyse dotknęła kamienia, zresztą dziewczyna odważyłaby się to zrobić jedynie za obietnicę wolności.
— Proszę mi to założyć na szyję — cudzoziemka odezwała się po raz pierwszy.
Loyse otworzyła zameczek łańcuszka i zapięła go poniżej poszarpanych końców włosów, które musiały być obcinane równie pospiesznie jak jej własne i prawdopodobnie z tych samych powodów.
— Dzięki, pani na Verlaine. A teraz, jeśli możesz, poproszę o trochę wody — głos kobiety był szorstki, jakby ocierał się o suchą krtań.
Loyse przytrzymała jej filiżankę.
— Podziękowania są zbyteczne — odpowiedziała z taką śmiałością, na jaką potrafiła się zdobyć. — Wygląda na to, że masz przy sobie broń równie skuteczną jak stalowe ostrze!
Ponad brzegiem filiżanki oczy czarownicy uśmiechały się. Loyse na ten widok trochę opuścił lęk. Ale ciągle jeszcze z goryczą zdawała sobie sprawą, że jest młoda, niezręczna, niepewna.
— Nie mogłam użyć tej broni, dopóki nie odwróciłaś uwagi mojego niedoszłego łóżkowego partnera, szlachetnego wojewody. Jest to bowiem broń, której nawet za cenę uratowania sobie życia nie oddałabym w niczyje ręce. Ale dosyć o tym. — Uniosła ręce, przyjrzała się bandażom. Następnie obejrzała pokój, leżący na podłodze szal z obciętymi włosami, przygotowane na łóżku torby. — Księżno, czyżbyś nie zamierzała jechać do swego małżonka?
Może sprawił to ton jej głosu, a może miała nad Loyse władzę. W każdym razie dziewczyna od razu powiedziała prawdę.
— Nie jestem księżną Karstenu, pani. Och tak, wypowiedziałam dziś rano takie słowa w obecności wysłanników Yviana, którzy potem oddawali mi cześć na kolanach. — Uśmiechnęła się lekko na wspomnienie, jaką torturą było to dla Sirica. — Nie wybierałam Yviana. Ten ślub odpowiadał mi, bo mógł umożliwić ucieczkę.