Выбрать главу

— Wody… — Zniknęło dobre samopoczucie, jakiego doznawał przez chwilę po odzyskaniu przytomności. Chciało mu się pić, całe jego ciało spragnione było wody, chciał się napić i obmyć słony nalot z podrażnionej skóry.

Koris przyczołgał się bliżej, by obejrzeć ścianę. Istniały tylko dwie możliwości wydostania się z zatoczki, w której byli uwięzieni. Opłynięcie wystających ramion skalnych lub wdrapanie się na urwisko. Każdy nerw w ciele Simona buntował się na myśl o jakimkolwiek pływaniu czy powrocie do wody, z której cudem udało im się wydostać.

— To nie jest zbyt trudna droga — oświadczył Koris. Zmarszczył lekko brwi. — Niemal wydaje mi się, że były tu kiedyś specjalne uchwyty do wspinaczki. — Koris wspiął się na palce, przylgnął całym ciałem do skały, ramiona wyciągnął nad głową, i jego palce natrafiły na niewielkie wgłębienia w skale. Muskuły na jego ramionach napięły się, uniósł nogę, umieścił czubek buta na jednej z rozpadlin i rozpoczął wspinaczkę.

Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na plażę i dwóch mężczyzn znajdujących się już poza zasięgiem fal, Simon poszedł w ślady Korisa. Okazało się, że kapitan miał rację. Istniały w skale otwory na ręce i palce nóg, nie wiadomo czy stworzone przez naturę, czy też ręką człowieka; w każdym razie pozwoliły Simonowi dostać się tuż za Korisem na półkę umieszczoną około dziesięciu stóp nad poziomem plaży.

Nie było wątpliwości, że półka ta była dziełem ludzkim, widoczne były jeszcze ślady narzędzi, które ją ukształtowały. Przypominała rodzaj rampy, choć dość stromo wznosiła się w stronę szczytu skały. Nie była to łatwa droga dla człowieka cierpiącego na zawrót głowy, słabość w rękach i drżenie nóg, ale łatwiejsza, niż Simon oczekiwał.

Koris znów się odezwał. — Czy dasz sobie radę bez pomocy? Zobaczę, czy uda mi się poruszyć tamtych.

Simon skinął głową i natychmiast pożałował, że wybrał tę właśnie formę wyrażania zgody. Przyczepił się do skały i czekał, aż świat przestanie układać się w nieprzyjemną, skośną spiralę. Zaciskając zęby podjął wędrówkę w górę. Większość drogi przebył na dłoniach i kolanach, aż znalazł się pod płytkim zakrzywionym daszkiem. Masując obolałe ręce, zajrzał do wnętrza pieczary. Z tego miejsca nie było już innej drogi w górę, należało się tylko spodziewać, że z jaskini prowadzi jakieś inne wyjście.

— Simonie! — głos z dołu był niespokojny, pytający. Podpełznął do skraju półki i spojrzał w dół. Na dole stał Koris z głową maksymalnie odrzuconą do tyłu, próbował bowiem spojrzeć do góry. Tunston także był już na nogach i podtrzymywał Jivina. Na słaby znak ręki Simona ruszyli do akcji, jakoś przeciągając Jivina przez pierwszy etap wspinaczki.

Simon pozostał tam, gdzie był. Nie chciał sam wchodzić do pieczary. W każdym razie wydawało mu się, że jego wola osłabła w takim samym stopniu co jego ciało. Ale musiał wziąć się w garść, kiedy Koris wspiął się na skalną półkę i odwrócił, by wciągnąć na nią Jivina.

— Jest w tym miejscu coś dziwnego — oznajmił Koris. — Nie mogłem dostrzec cię z dołu, dopóki nie machnąłeś ręką. Ktoś zadał sobie wiele trudu, by ukryć to wejście.

— To znaczy, że jest bardzo ważne? — Simon wskazał na ziejący w skale otwór. — Może to nawet być skarbiec królów, jeżeli tylko pozwoli nam dotrzeć do wody.

— Woda! — powtórzył cichutko Jivin. — Woda, kapitanie? — zwrócił się z ufnością do Korisa.

— Jeszcze nie, towarzyszu. Jeszcze mamy kawałek drogi. Przekonali się, że metoda pełzania na rękach i kolanach, jaką zastosował Simon, była niezbędna, by dotrzeć do wejścia. Koris przeczołgał się szybko prawie bez opierania się na nogach, zdzierając sobie skórę na dłoniach i ramionach.

Przed nimi istniało przejście, ale było tu tak ciemno, że macali rękami ściany, a Simon obmacywał przestrzeń przed sobą.

— Nie ma wyjścia! — Wyciągniętymi rękami dotknął solidnej skały. Jednak zbyt szybko wydał ten werdykt, bo z prawej strony zamigotało nikle światełko i Simon odkrył, że pasaż w tym miejscu skręca w prawo. Tutaj przynajmniej można było zobaczyć, gdzie się stawia nogę, więc przyspieszyli kroku.

Ale zawiedli się po dotarciu do końca korytarza. Światło wcale nie stało nie silniejsze i kiedy wyszli na otwartą przestrzeń, ogarnął ich półmrok, a nie jasny dzień.

Źródło słabego blasku przykuło uwagę Simona tak, że zapomniał o obolałym ciele. W jednej ze ścian znajdował się równy szereg doskonale okrągłych okien przypominających z wyglądu iluminatory. Tregarth nie mógł zrozumieć, dlaczego nie dostrzegli ich z plaży, gdyż wyraźnie przebito je w zewnętrznej stronie skały. Ale substancja, z której je wykonano, przepuszczała zamglone snopy światła.

Było wystarczająco widno, by mogli aż nazbyt wyraźnie zobaczyć jedynego mieszkańca owej kamiennej komnaty. Siedział wygodnie na krześle wykonanym z tego samego kamienia, na którym stał, ręce trzymał na szerokich oparciach, głowa opadała mu na piersi jakby spał.

Dopiero kiedy Jivin jakby z łkaniem wciągnął powietrze do płuc, Simon zdał sobie sprawę, że znaleźli się w grobowcu. Mroczna cisza pomieszczenia zamknęła się za nimi, jakby zatrzaśnięto ich w skrzyni, z której nie ma ucieczki.

Ponieważ Simon czuł się nieco przestraszony i nieswój, zdecydowanym krokiem podszedł do dwóch kamiennych bloków, na których opierało się krzesło, i wyzywająco spojrzał na tego, który tam siedział. Zarówno krzesło, jak i siedzącą na nim postać pokrywała gruba warstwa kurzu. Jednak Tregarth mógł się zorientować, że ten mężczyzna — wódz, kapłan, król — czy kimkolwiek był za życia, nie należał do tej samej rasy co mieszkańcy Estcarpu lub Gormu.

Pergaminowa skóra była ciemna i gładka, jakby sztuka balsamowania przekształciła ją w lśniące drewno. Rysy na pół ukrytej twarzy cechowała wielka siła i energia, a nad całością dominował zakrzywiony nos. Podbródek siedzącego był niewielki, ostro zakończony, a zamknięte oczy osadzone głęboko. Robił wrażenie człekokształtnej istoty, której dalekimi przodkami nie były zwierzęta z rzędu naczelnych, lecz ptaki.

Tę iluzję pogłębiał jeszcze fakt, iż jego ubranie, skryte pod grubą warstwą kurzu, wykonane było z materii przypominającej pióra. Wąską talię ściskał pas, a na poręczach fotela spoczywał topór takiej długości i rozmiarów, że Simon wątpił, czy śpiący mógł go w ogóle kiedykolwiek unieść.

Włosy siedzącego wyrosły w spiczasty grzebień, a wysadzany drogimi kamieniami diadem podtrzymywał je na kształt pióra. Na szponowatych palcach rąk opartych na ostrzu rękojeści topora błyszczały pierścienie. Krzesło, siedzący na nim mężczyzna i topór bojowy wytwarzały taką aurę obcości, że Simon zatrzymał się przed wejściem na podwyższenie.

— Volt! — okrzyk Jivina przypominał jęk grozy. Potem jego słowa stały się dla Simona niezrozumiałe, Jivin mamrotał bowiem w nieznanym języku coś, co mogło przypominać modlitwę.

— Pomyśleć, że legenda okazała się prawdziwa! — Koris stanął obok Tregartha. Jego oczy błyszczały takim samym ogniem jak w tę noc, kiedy próbowali wydostać się z Sulkaru.

— Volt? Prawda? — powtórzył Simon, a szlachcic z Gormu odpowiedział niecierpliwie.

— Volt z toporem, Volt miotający gromy, Volt, który służy teraz jako postrach dla niegrzecznych dzieci! Estcarp jest stary, jego wiedza pochodzi z czasów, zanim człowiek zaczął spisywać swoją historię, czy opowiadać legendy. Ale Volt jest starszy! Należy do tych, którzy przybyli tu przed takim człowiekiem, jakiego znamy dziś. Jego rasa wymarła, nim ludzie uzbroili się w kij i kamień, by bronić się przed zwierzętami. Tylko że Volt dożył do czasów pierwszego człowieka i poznał pierwszych ludzi, a oni jego — i jego topór! Bo Volt w swej samotności ulitował się nad ludźmi i swoim toporem wyrąbał im drogę do wiedzy i władzy, zanim on także odszedł. W niektórych miejscach zachowali go we wdzięcznej pamięci, choć boją się go, nie mogąc zrozumieć, kim był. A gdzie indziej nienawidzą wspomnienia o nim, bo mądrość Volta stanęła na przekór ich najskrytszym pragnieniom. Tak więc wspominamy Volta z modlitwą i przekleństwem, bo jest on i bogiem, i demonem. Ale my czterej możemy się teraz przekonać, że był żywą istotą i że w tym przypominał nas. Choć może miał inne umiejętności, odpowiednie do charakteru jego rasy.