— Halo, Volcie! — Koris wyciągnął swą długą rękę gestem pozdrowienia. — Pozdrawiam cię ja, Koris, kapitan Gwardii Estcarpu i przekazuję ci wiadomość, że świat nie zmienił się bardzo, odkąd go opuściłeś. Ciągle toczymy wojny, a pokój gości między nami jedynie na krótko, teraz jednak z Kolderu może przyjść nasz koniec. A ponieważ morze pozbawiło mnie broni, proszę cię o twoją broń! Jeżeli dzięki tobie staniemy jeszcze raz przeciwko Kolderowi, niech pomoże nam twój topór.
Wszedł na pierwszy stopień podwyższenia i ufnie wyciągnął rękę. Simon usłyszał zdławiony krzyk Jivina, nerwowy oddech Tunstona. Ale Koris uśmiechał się zaciskając dłoń na rękojeści topora i ostrożnie przyciągał do siebie broń. Siedząca postać wydawała się tak żywa, iż Simon spodziewał się niemal, że szponowate palce zacisną się i wyciągną z powrotem tę broń olbrzyma z rąk mężczyzny, który o nią błagał. Ale topór z łatwością znalazł się w dłoni Korisa, jak gdyby ten, który trzymał tę rękojeść od wielu pokoleń, nie tylko przekazał ją chętnie, ale popchnął w stronę kapitana.
Simon spodziewał się, że ostrze rozleci się ze starości, kiedy Koris wyciągnął je z rąk mumii. Ale kapitan uniósł topór wysoko, opuścił go na dół zatrzymując o cal od kamiennego stopnia. W rękach Korisa topór był żywą rzeczą, subtelną i piękną jak każda wspaniała broń.
— Będę ci wdzięczny do końca życia, Volcie! — krzyknął Koris. — Tym wyrzeźbię zwycięstwo, bo nigdy jeszcze taka broń nie spoczywała w mojej dłoni. Jestem Koris, niegdyś z Gormu, Koris brzydal, Koris kaleka. Ale jeśli ty zechcesz, zostanę Korisem zwycięzcą, a twoje imię raz jeszcze będzie sławne na tej ziemi!
Może samo brzmienie głosu naruszyło wiekowe prądy powietrza. Jedynie to, zdaniem Simona, mogło stanowić coś w rodzaju racjonalnego wyjaśnienia. Bo wydało mu się, że siedzący człowiek, czy też człekokształtna postać, kiwnął głową, raz, dwa, trzy, jakby na potwierdzenie radosnych obietnic Korisa. I ciało, które przed sekundą jeszcze wydawało się tak solidne, na ich oczach rozsypało się w proch.
Jivin ukrył twarz w dłoniach, a Simon powstrzymał okrzyk. Volt — jeżeli był to Volt — zniknął. Na krześle pozostał tylko pył, nic więcej, poza toporem w rękach Korisa. Tunston, człowiek pozbawiony wyobraźni, pierwszy zwrócił się do swego zwierzchnika:
— Jego służba dobiegła końca, kapitanie. Teraz zaczyna się twoja. Dobrze zrobiłeś prosząc go o broń. Myślę, że przyniesie nam szczęście.
Koris raz jeszcze zamachnął się toporem, z niezwykłą zręcznością przecinając powietrze zakrzywionym ostrzem. Simon odwrócił się od pustego krzesła. Od chwili znalezienia się w tym świecie zetknął się z magią czarownic i zaakceptował ją jako część nowego życia, a teraz równie spokojnie zaakceptował to, co widział. Ale nawet zdobycie legendarnego topora Volta nie da im wody ani pożywienia, które są niezbędne. I to właśnie powiedział swoim towarzyszom.
— To także prawda — przyznał Tunston. — A jeżeli nie ma stąd innego wyjścia, musimy wrócić na brzeg i tam próbować.
Tylko że było inne wyjście, w ścianie za wielkim krzesłem widoczny był kamienny łuk zasypany ziemią i gruzem. Zabrali się do kopania posługując się nożami i dłońmi. Byłaby to wyczerpująca praca nawet dla ludzi wypoczętych. Simon wytrzymał ją tylko dzięki nowo nabytemu strachowi przed morzem. W końcu udało im się przekopać przejście, za którym ukazały się drzwi.
Kiedyś musiały być zrobione z masywnego miejscowego drewna. Nie zniszczyła go żadna zgnilizna, raczej naturalne procesy chemiczne zachodzące w ziemi przemieniły je w twardą jak krzemień substancję. Koris gestem nakazał im odejść.
— To moje dzieło.
Raz jeszcze Topór Volta uniósł się w powietrze. Simon omal nie krzyknął, przekonany, że wspaniałe ostrze topora się wyszczerbi. Rozległ się brzęk, po czym kapitan, wytężając wszystkie siły, podniósł topór i opuścił go z mocą.
Drzwi rozłupały się, jedna ich część przechyliła się na zewnątrz. Koris stanął z boku, a trzej pozostali starali się zwiększyć tę szczelinę. Uderzyło ich światło dnia, a świeżość wiatru kazała zapomnieć o stęchliźnie podziemnej komnaty.
Usunęli szczątki drzwi robiąc wystarczająco szerokie przejście, przekopali się przez kłębowisko suchych pnączy i wydostali na stok wzgórza, porosłego plamami świeżej trawy i usianego złotymi punkcikami żółtych kwiatów. Znajdowali się na szczycie skały, która z tej strony dochodziła do strumienia.
Simon bez słowa chwiejnym krokiem skierował się do tego, co obiecywało usunąć kurz z zaschniętego gardła i soli z umęczonej skóry.
Kiedy po chwili wystawił z wody głowę i ramiona, zorientował się, że nie ma Korisa. A był pewny, że kapitan wyszedł w ślad za nimi z Pieczary Volta.
— Gdzie Koris? — zapytał Tunstona, który właśnie postękując z zadowolenia nacierał twarz kępkami mokrej trawy. Jivis leżał na brzegu strumienia, z zamkniętymi oczami.
— Poszedł dopełnić obowiązku wobec człowieka, który został na dole — wyjaśnił obojętnie Tunston. — Żaden Gwardzista nie staje się pastwą wiatru i fal, jeśli jego dowódca może oddać mu ostatnią przysługę.
Simon zarumienił się. Zapomniał o tym zmaltretowanym ciele na plaży. Chociaż należał do Gwardii Estcarpu z własnej woli, jeszcze nie czuł się jednym z nich. Estcarp był zbyt stary, jego mieszkańcy i jego czarownice — zbyt obcy. Ale co obiecywał Petronius, kiedy oferował mu możliwość ucieczki? Że człowiek, który z tej oferty skorzysta, znajdzie się w świecie, którego pragnie jego dusza. Był żołnierzem, znalazł się w świecie, w którym prowadzono wojny, a jednak walczono tu w nie znany mu sposób i ciągle czuł się bezdomnym cudzoziemcem.
Przypominał sobie kobietę, z którą uciekał przez wrzosowiska, nie wiedząc, że jest ona czarownicą z Estcarpu, przebiegł w myślach wszystko, co z tego wynikło. W czasie ucieczki były momenty, kiedy łączyła ich niewypowiedziana bliskość. Ale później to także zniknęło.
Kiedy opuszczali Sulkar, czarownica była na innym statku. Czy z tamtym statkiem równie źle obeszło się bezlitosne morze? Simon drgnął, poruszony czymś, czego nie chciał uznać, czepiając się uparcie roli obserwatora. Przewracając się na trawie, ułożył głowę na zgiętym ramieniu, wykorzystując dawno zdobytą umiejętność zmuszania się do snu siłą woli.
Obudził się również nagle, bardzo czujny. Nie mógł spać długo, bo słońce jeszcze wciąż stało dość wysoko. W powietrzu unosił się zapach jedzenia. W zagłębieniu skały płonął niewielki ogień, nad którym Tunston obracał rybki wbite na ostre gałązki. Koris spał obok swego topora, we śnie jego chłopięca twarz wydawała się bardziej ściągnięta i wynędzniała ze zmęczenia. Jivin leżący na brzuchu nad samym strumieniem udowadniał, że był nie tylko mistrzem jazdy konnej, kiedy wyciągnął rękę, w której trzepotała kolejna złowiona ryba.