Istnieją również teorie niezgodne z konwencjonalną historią, jakiej uczymy się w dzieciństwie. Czy słyszał pan kiedyś o światach alternatywnych, które mogą się zrodzić z istotnych decyzji? Może w jednym z takich światów właśnie, pułkowniku Tregarth, nie odwrócił pan oczu tamtej nocy w Berlinie? W innym nie spotkał się pan ze mną godzinę temu, ale starał się pan stawić na spotkanie z Sammym!
Doktor kołysał się na piętach, jakby wprawiony w ruch siłą swych słów i przekonań. I trochę na przekór sobie Tregarth zaraził się częścią tego płomiennego entuzjazmu.
— Którą z tych teorii zamierza pan wykorzystać w moim przypadku?
Petronius się roześmiał, znów rozluźniony. — Proszę wysłuchać mnie cierpliwie do końca, nie wmawiając sobie, że słucha pan szaleńca, a wszystko wytłumaczę. — Doktor spojrzał na swój ręczny zegarek i przeniósł wzrok na zegar ścienny. — Pozostaje nam jeszcze kilka godzin. A więc…
Simon posłusznie słuchał opowieści niewielkiego człowieczka, które sprawiały wrażenie kompletnych bredni. Ale Simonowi wystarczało, że może wygrzewać się w cieple, popijać alkohol i chwilę odpocząć. Może później będzie musiał wyjść, by spotkać się z Sammym, ale odsuwał w myśli tę ewentualność, starając się skoncentrować na tym, co mówił Petronius.
Łagodny kurant starego zegara trzykrotnie wybił godzinę, zanim doktor skończył mówić. Tregarth westchnął, może ów potok słów sprawił, że się poddał, ale gdyby tak, były to słowa prawdziwe… A poza tym, istniała wszak reputacja Petroniusa. Simon rozpiął koszulę i wyciągnął pas z pieniędzmi.
— Wiem, że nikt nie słyszał o Sacarsim i Wolversteinie od czasu, gdy kontaktowali się z panem — przyznał.
— Nie, ponieważ przeszli przez swoje drzwi, odnaleźli światy, których zawsze podświadomie szukali. Tak jak panu powiedziałem. Wystarczy usiąść na Niebezpiecznym Tronie, by przed oczami roztoczyła się egzystencja, w jakiej umysł — duch, jeśli pan chce tak to nazwać — czuje się całkowicie u siebie. Toteż wkracza w ową egzystencję w poszukiwaniu własnego losu.
— Dlaczego pan sam nie spróbował? — To właśnie wydawało się Simonowi słabym punktem całej historii. Jeżeli Petronius miał klucz do takich drzwi, dlaczego sam go nie wykorzystał?
— Dlaczego? — Doktor wpatrywał się w swoje tłuściutkie dłonie złożone na kolanach. — Ponieważ stamtąd nie ma powrotu, a tylko desperat wybiera nieodwracalną przyszłość. W naszym świecie zawsze trzymamy się przekonania, że możemy kontrolować swoje życie, samodzielnie podejmować decyzje. Ale tam dokonujemy wyboru, z którego nie można już zrezygnować. Posługuję się słowami, wieloma słowami, choć w tym momencie wydaje się, że nie potrafię dobrać ich odpowiednio, by wyrazić to, co czuję. Wielu było Strażników Niebezpiecznego Tronu, ale tylko nieliczni z niego skorzystali. Być może… kiedyś… ale na razie nie mam jeszcze odwagi.
— Więc sprzedaje pan swoje usługi ściganym? No cóż, jest to jakiś sposób zarabiania na życie. Lista pana klientów mogłaby być interesującą lekturą.
— To prawda. Zwracali się do mnie po pomoc bardzo sławni ludzie. Zwłaszcza pod koniec wojny. Nie uwierzyłby pan, kto mnie wtedy poszukiwał, kiedy koło fortuny się obróciło…
Simon skinął głową.
— Nie udało się złapać wielu zbrodniarzy wojennych — zauważył. — Pana kamień musi otworzyć dziwne światy, jeśli ta opowieść jest prawdziwa.
Simon wstał i przeciągnął się. Podszedł do stołu, policzył pieniądze, które wydobył z paska. W większości były to stare banknoty, brudne, zatłuszczone, jak gdyby interesy, którym służyły, pozostawiały część swojego brudu na ich powierzchni. W ręku Simona znalazła się pojedyncza moneta. Rzucił ją w powietrze i poczekał, aż spadnie na wypolerowaną powierzchnię stołu. Opadła orłem do góry. Przez chwilę Simon przyglądał się monecie, potem znowu wziął ją do ręki.
— Tę zabieram ze sobą.
— Na szczęście? — Doktor pracowicie układał banknoty w regularny stos. — Wobec tego, niech ją pan zatrzyma, człowiek nigdy nie ma zbyt wiele szczęścia. A teraz, choć nie lubię poganiać odchodzącego gościa, ale moc Niebezpiecznego Tronu jest ograniczona. Najważniejsze jest wybranie odpowiedniego momentu. Tędy proszę.
Mógłby prowadzić mnie do dentysty czy na zebranie zarządu, pomyślał Simon. Może głupotą było słuchanie tego człowieka.
Deszcz przestał padać, ale na niewielkim dziedzińcu za starym domem było jeszcze ciemno. Petronius nacisnął kontakt i łagodne światło zalało dziedziniec. Trzy szare kamienie tworzyły łuk, znajdujący się zaledwie kilka cali nad głową Simona. Przed łukiem leżał czwarty kamień, podobnie jak inne chropowaty, niekształtny i kanciasty. Z drugiej strony łuku widać było wysoki drewniany płot, nie malowany, przegniły ze starości, nasiąkły miejskim brudem; dalej była już tylko niewielka płaszczyzna mulistej ziemi.
Simon przez dłuższą chwilę stał nieruchomo, kpiąc w duchu z tego, że przed chwilą niemal uwierzył Petroniusowi. Teraz była pora na pojawienie się Sammy'ego, prawdziwy powód honorarium Petroniusa. Ale doktor zajął pozycję z jednej strony głazu i właśnie wskazywał na niego palcem.
— To jest Niebezpieczny Tron. Gdyby zechciał pan usiąść, pułkowniku. Już prawie pora.
Wąskie usta Simona wykrzywił pozbawiony humoru uśmiech, jakby podkreślający jego własne szaleństwo; stanął w rozkroku nad kamieniem jak nad koniem na biegunach i stał tak przez chwilę pod kamiennym łukiem, zanim zdecydował się usiąść. Okrągłe wgłębienie zapewniało miejsce na biodra. Pełen ciekawości, a także złych przeczuć, Simon wyciągnął ręce. Owszem, były także dwa mniejsze zagłębienia, w których mógł oprzeć dłonie, tak jak obiecał Petronius.
Nic się nie wydarzyło. Pozostał drewniany płot, skrawek błotnistej ziemi. Simon miał już wstać, kiedy…
— Teraz — głos Petroniusa wymówił słowo, które było na pół wezwaniem.
Wewnątrz kamiennego łuku dało się odczuć wirowanie, jakby topnienie.
Simon spojrzał na pas wrzosowiska pod szarym niebem świtu. Jego włosy rozwiewał świeży wiatr, niosący ożywczy zapach. Coś w duszy Simona zapragnęło pójść za tym wiatrem, aż do jego źródła, pobiec po tym wrzosowisku.
— To pański świat, pułkowniku. Życzę panu wszystkiego dobrego.
Simon skinął głową, nie zainteresowany dłużej niewielkim człowieczkiem, który wołał do niego. Mogło to być złudzenie, ale to, co widział przed sobą, ciągnęło go bardziej niż cokolwiek w życiu. Bez słowa pożegnania Simon podniósł się i przeszedł pod kamiennym łukiem.
Poczuł strach, strach tak silny, że nigdy nie wyobrażał sobie, by mogło istnieć aż tak silne uczucie paniki, gorsze niż ból fizyczny — jak gdyby wszechświat został brutalnie rozerwany na części, a Simon znalazł się w straszliwej nicości. I wtedy padł twarzą na grubą, twardą darń.
POLOWANIE NA WRZOSOWISKU
Światło brzasku nie zapowiadało wschodu słońca, ponieważ gęsta mgła wypełniała powietrze. Simon podniósł się i spojrzał wstecz przez ramię. Stały zniekształcone kolumny z czerwonawej skały, a pomiędzy nimi nie widać było miejskiego podwórka, jedynie to samo szarozielone wrzosowisko ciągnące się w mglistą nieskończoność. Petronius miał rację, to nie był świat, który Simon znał.