— W moich żyłach płynie kupiecka krew i dziś tego dowiodłem. Wziąłem o połowę więcej niż się spodziewałem, co wystarczy na posmarowanie kogo będzie trzeba, kiedy przyjedziemy do Karsu, a także na zapasy żywności. — Położył na pokładzie tobół i topór, z którym nie rozstawał się od momentu, kiedy wyjął go z rąk Volta.
Spędzili dwa dni na rzece, niesieni jej powolnym prądem. Kiedy zbliżał się zachód słońca drugiego dnia i na horyzoncie zarysowały się wieże i mury Karsu, Simon podniósł ręce do głowy. Znów odczuł nad oczami ból, który przeszył go z intensywnością ciosu. Po chwili ból ustąpił, pozostał tylko bardzo żywy obraz kiepsko wybrukowanej uliczki, muru i osadzonych w nim drzwi. To był ich cel i z pewnością znajdował się w Karsie.
— To tu, Simonie? — kapitan położył rękę na jego ramieniu.
— Tak. — Simon zamknął oczy na odblaski zachodzącego słońca, kładące się na wodzie. Gdzieś w tym mieście musi znaleźć tę uliczkę, mur, bramę i spotkać się z osobą, która czeka. — Wąska uliczka, mur, brama…
Koris zrozumiał. — To niewiele — zauważył. Wpatrywał się w miasto, jakby siłą woli mógł pokonać przestrzeń dzielącą jeszcze barkę od przystani.
Wkrótce szli z nabrzeża do bramy prowadzącej do miasta. Simon poruszał się powoli i niepewnie jak człowiek, który nie może zawierzyć swojemu wzrokowi. Był bardzo zdenerwowany, ale nie miał wątpliwości, że skoro znajdzie się w mieście, odszuka uliczkę. Nić, która prowadziła go przez teren całego księstwa, doszła już do końcowego węzła.
Na rogatkach Koris zajął się wyjaśnieniem. Wiarygodna historia o chorobie Simona, poparta łapówką wręczoną sierżantowi, pozwoliła im wejść do miasta. Kiedy przeszli przez ulicę i znaleźli się za rogiem, kapitan prychnął pogardliwie.
— Gdyby tak postąpił strażnik w Estcarpie, wyrzuciłbym go z wojska i z miasta, zanim zdążyłby powiedzieć, jak się nazywa. Mówiono, że książę trochę zmiękł, odkąd objął władzę, ale nie uwierzyłby, że aż do tego stopnia.
— Podobno każdy człowiek ma swoją cenę — wtrącił Simon.
— To prawda. Ale mądry dowódca zna cenę swych podwładnych i odpowiednio nimi rozporządza. To są najemnicy i można ich kupić tanio. Na polu bitwy stają jednak mężnie w obronie tego, kto im płaci. Co to?
Pytanie Korisa zabrzmiało ostro, ponieważ Simon nagle przystanął i obrócił się.
— Idziemy w złą stronę. Musimy skierować się na wschód. Koris przyjrzał się ulicy przed nimi. — Cztery domy dalej jest przejście. Czy jesteś pewny?
— Tak. Najzupełniej.
Biorąc pod uwagę ewentualność, że sierżant przy rogatce może okazać się bystrzejszy niż sądzili, szli powoli, a Koris prowadził Simona.
Biegnąca na wschód uliczka łączyła się z innymi ulicami. Simon ukrył się w jakiejś bramie, kiedy Koris badał ich trop. Mimo rzucającej się w oczy powierzchowności kapitan wiedział, jak się kryć, i niebawem powrócił.
— Jeżeli puścili psa naszym śladem, musi on być lepszy od najlepszych estcarpskich tropicieli, a w to nie uwierzę. Zejdźmy więc z obłoków na ziemię, zanim nas zauważą i zapamiętają. Czy nadal idziemy na wschód?
Głuchy ból w skroniach Simona wzmagał się i malał, w jakiś sposób przypominał zabawę w „ciepło”, „zimno”. Szczególnie ostry atak bólu doprowadził go na biegnącą łukiem uliczkę, na którą wychodziły tylne ściany domów, z nielicznymi ciemnymi i pozasłanianymi oknami.
Przyspieszyli kroku. Simon obiegał spojrzeniem każde mijane okno, bojąc się, że dostrzeże tam jakąś twarz. I wreszcie zobaczył bramę swoich wizji. Kiedy zatrzymał się przed nią, oddychał szybko nie tyle z fizycznego zmęczenia, ile z powodu wewnętrznego niepokoju. Uniósł dłoń i zapukał w solidne drzwi.
Nikt nie odpowiadał i Simon poczuł absurdalne rozczarowanie. Popchnął więc drzwi, ale okazało się, że były zaryglowane.
— Jesteś pewien, że to tu? — nalegał Koris.
— Tak! — Nie było żadnej zewnętrznej zasuwki, niczego, co pomogłoby sforsować drzwi. A jednak to, czego chciał, to co go tu sprowadziło, znajdowało się po drugiej stronie.
Koris cofnął się o krok szacując wzrokiem wysokość muru.
— Gdyby było trochę ciemniej, moglibyśmy wejść przez mur. Ale o tej porze ktoś mógłby to zauważyć.
Simon zapomniał o ostrożności i zaczął walić w drzwi jak w bęben. Koris złapał go za ramię.
— Czy chcesz postawić na nogi całe wojsko księcia? — Przeczekajmy w jakiejś gospodzie i wróćmy tu wieczorem.
— Nie ma potrzeby — usłyszeli nagle niski, pozbawiony wyrazu głos.
Koris uniósł topór, Simon sięgnął po pistolet. Drzwi uchyliły się minimalnie. W szczelinie między ceglanym murem a drewnianymi drzwiami stał młody człowiek. Był znacznie niższy od Simona, trochę niższy nawet od Korisa, zwinny i szczupły. Górną część twarzy przysłaniał mu daszek bojowego hełmu, miał na sobie kolczugę bez żadnych oznak.
Przeniósł wzrok z Simona na Korisa i widok kapitana zdawał się upewniać go o czymś, bo cofnął się trochę i wskazał im wejście. Znaleźli się w ogrodzie, w którym kruche łodyżki zmarzniętych kwiatów na grządkach otaczały nieczynną fontannę ze śladami starej piany na obrzeżach basenu. Kamienny ptak z obtrąconym dziobem wpatrywał się w od dawna już nieistniejące odbicie w wodzie.
Przeszli kolejne drzwi i powitał ich strumień światła. Młody człowiek wbiegł przed nimi, ale już ktoś inny zapraszał ich do wejścia.
Simon widział tę kobietę w łachmanach, kiedy próbowała się wymknąć sforze myśliwskich psów. Widział ją także w sali rady w skromnych szatach przynależnych profesji, jaką obrała. Jechał obok niej, kiedy udawała się z Gwardzistami na wyprawę ubrana w kolczugę. Teraz odziana była w czerń i złoto, miała pierścienie na palcach i ozdobioną klejnotami siatkę przytrzymującą krótkie włosy.
— Simonie! — Nie wyciągnęła do niego rąk, nie wykonała żadnych gestów, wypowiedziała tylko jego imię, ale zrobiło mu się ciepło koło serca. — I Koris. — Zaśmiała się lekko, jakby zapraszając ich do zabawy, po czym wykonała ceremonialny dworski ukłon. — Czy przybyliście, panowie, by zasięgnąć porady wróżki z Karsu?
Koris położył na ziemi swój topór i zdjął z szerokich ramion torby podróżne.
— Przybyliśmy na twoje wezwanie, a raczej na wezwania, jakie słałaś Simonowi. A co będziemy tu robić, zależy od ciebie. Ale dobrze jest przekonać się, że nic ci nie grozi, pani.
Simon jedynie skinął głową. Po raz kolejny nie potrafił znaleźć odpowiednich słów dla wyrażenia uczuć, których natury nie chciał zbytnio zgłębiać.
NAPÓJ MIŁOSNY
Koris z westchnieniem odstawił puchar. — Najpierw łóżko tak królewskie, jakiego nie znają żadne koszary, a potem kolejno dwa takie posiłki. Nie piłem równie dobrego wina, odkąd opuściłem Estcarp. Nie ucztowałem też w tak dobranym towarzystwie.
Czarownica lekko klasnęła w dłonie. — Koris w roli dworzanina! Koris i Simon jako pacjent. Żaden z was nie zapytał dotychczas, co robimy w Karsie, chociaż jesteście pod tym dachem już całą noc i pół dnia.
— Pod tym dachem — powtórzył w zamyśleniu Simon. — Czy to przypadkiem jest ambasada Estcarpu?
Strażniczka uśmiechnęła się. — To mądra uwaga, Simonie. Ale nie, nie jesteśmy tu oficjalnie. Istnieje w Karsie ambasada Estcarpu, której przewodzi dostojnik o nienagannym pochodzeniu, całkiem nie związany z czarami. Przy uroczystych okazjach jada z księciem i świetnie się prezentuje jako osoba godna powszechnego poważania. Ale ten budynek usytuowany jest w zupełnie innej dzielnicy. To, co my tu robimy…