Czekała na nich maleńka łódka, w której siedział Vortgin, a Briant przechylony przez burtę wymiotował do wody, ściskając równocześnie swą czerwoną suknię, jakby rzeczywiście padł ofiarą gwałtu. Kiedy znaleźli się w łódce, Koris odepchnął ją od barki posługując się swą dzidą z haczykami.
— Myślałam, że straciłeś to na rogatkach!
Na twarzy Korisa odbiło się zdumienie. — Tego nie zgubię nigdy! No, to zyskaliśmy odrobinę czasu. Tak mi się przynajmniej zdaje. Pomyślą, że chowamy się na barce, ale rozsądniej będzie przeprawić się na drugi brzeg, jak tylko barka oddryfuje wystarczająco daleko od nabrzeża przystani.
Wszyscy zgodzili się z sugestią kapitana, ale wydawało im się, że już bardzo długo czekają na odpłynięcie barki. Briant wreszcie się wyprostował, ale siedział z odwróconą głową, jakby szczerze zawstydzony swoim przebraniem. Czarownica siedząc na dziobie bacznie obserwowała odległy brzeg.
Na szczęście zapadła noc, a Vortgin dobrze znał okolicę. Potrafi przeprowadzić ich polami, unikając zabudowań, dopóki nie znajdą się w bezpiecznej odległości od Karsu.
— Trzykrotnie odtrąbiono wyrok, tak, mógł to narzucić w Karsie. Miasto należy do niego. Ale szlachta ze starych rodów na ogół czuje się związana z nami, a w braku tego rodzaju więzów czy sympatii może ją poruszyć po prostu zazdrość o Yviana. Jeśli nawet nie pomoże nam czynnie, to nie pomoże także ludziom księcia w zgładzeniu nas. Będzie chodziło głównie o to, żeby nic nie widziała, ani nie słyszała.
— Tak, Karsten jest teraz dla nas zamknięty — czarownica zgodziła się z Vortginem. — Radziłabym wszystkim należącym do Starej Rasy nie odkładać ucieczki do chwili, gdy będzie za późno. Może pomogą tu Sokolnicy. Tak… tak… nadchodzi nasza noc!
Ale Simon wiedział, że nie miała na myśli jedynie nadejścia nocnego mroku, otaczającego piątkę uciekinierów.
FAŁSZYWY SOKÓŁ
Simon, Koris i Vortgin leżeli w polu za stogiem, przykryci wiązkami wilgotnej słomy i obserwowali wioskę położoną na znajdującym się poniżej skrzyżowaniu dróg. Widać było czwórkę ludzi księcia ubranych w błyszczące szaroniebieskie płaszcze, na koniach zdatnych do długiej i ciężkiej jazdy oraz grupkę nędznie odzianych chłopów. Z zachowaniem ceremoniału przywódca niewielkich sił wysłanych z Karsu doprowadził konia pod Słup Ogłoszeniowy, przyłożył do ust róg, w którego srebrnej oprawie odbijały się promienie słońca.
— Raz… dwa… trzy — Koris głośno liczył dźwięki. Słyszeli je dokładnie, musiała je słyszeć cała okolica, choć nie zrozumieli słów wypowiedzianych przez wysłanników księcia.
Koris spojrzał na Vortgina. — Dosyć szybko to rozgłaszają. Powinieneś się pospieszyć, jeżeli w ogóle chcesz uprzedzić kogokolwiek ze swoich krewniaków.
Vortgin wbił sztylet głęboko w ziemię, jakby miał do czynienia z jednym z jeźdźców w niebieskim płaszczu. — Potrzebowałbym czegoś więcej niż para moich nóg.
— Właśnie. A tam jest to, czego szukamy — Koris wskazał kciukiem wysłanników księcia.
— Za mostem droga przecina niewielki las — rozmyślał głośno Simon.
Na pseudotwarzy Korisa malowało się złośliwe zrozumienie tej aluzji. — Wkrótce skończą pogawędkę. Lepiej ruszajmy.
Odczołgali się od punktu obserwacyjnego, przeprawili przez bród na rzece i znaleźli się w lesie. Droga prowadząca na północ nie była dobrze utrzymana. W tym okręgu rządom Yviana sprzeciwiali się zarówno możni, jak i biedota. Poza głównymi traktami, wszystkie drogi były ledwo przejezdne.
Droga biegła dnem wąwozu porośniętego krzakami i trawą. Nie był to bezpieczny dukt dla żadnego podróżnego, zwłaszcza noszącego liberię księcia.
Simon ukrył się po jednej stronie. Koris stanął bliżej rzeki, przygotowany na przecięcie odwrotu. Vortgin znajdował się na wprost Simona. Pozostawało im tylko czekać.
Przywódca wysłanników książęcych nie był głupcem. Jeden z jego ludzi jechał przodem, bacznie obserwując każdy poruszany wiatrem krzak, każdą podejrzanie wysoką kępę trawy. Przejechał pomiędzy zaczajonymi mężczyznami i pojechał dalej. Za nim pojawił się żołnierz z rogiem i jego towarzysz, czwarty zamykał tyły.
Simon strzelił, kiedy ostatni jeździec zrównał się z nim. Lecz bezbłędnie wycelowana strzałka zwaliła z konia jeźdźca straży przedniej.
Przywódca zawrócił konia ze zręcznością wytrawnego jeźdźca po to, by zobaczyć, jak plując krwią spada z konia ostatni w orszaku.
— Sul… Sul… Sul…! — Rozległ się przeraźliwy okrzyk bojowy, który Simon słyszał po raz ostatni w skazanym na zagładę porcie. Strzałka trafiła Simona w ramię, rozdzierając kurtkę i lekko raniąc skórę, przywódca wysłanników książęcych musiał mieć oczy kota.
Ostatni z pozostałych przy życiu żołnierzy usiłował wspomóc dowódcę, dopóki Vortgin nie wychylił się z ukrycia i nie rzucił sztyletem, którym poprzednio się bawił. Nóż utkwił u nasady czaszki jeźdźca, który bez słowa osunął się z konia.
Simon usłyszał nad głową stuk kopyt. Koń stracił równowagę i upadł przygniatając swym ciężarem jeźdźca. Koris wyskoczył z ukrycia i wbił zaopatrzony w haki pręt w dającego jeszcze oznaki życia nieprzyjaciela.
Zabrali się do rozbierania żołnierzy i łapania koni. Na szczęście koń, który się przewrócił, zdołał wstać na nogi, przerażony, zdyszany, lecz nie okaleczony. Odciągnęli w krzaki ciała zabitych, a kolczugi, hełmy i dodatkową broń przytroczyli do siodeł, po czym udali się do opuszczonej szopy, w której przedtem się schronili.
Mężczyźni trafili w sam środek gorącego sporu. Starucha i ciemna piękność w szkarłatnozłotej szacie stały na wprost siebie z rozgorączkowanymi oczami. Ich podniesione głosy umilkły jednak, kiedy Simon przeszedł przez dziurę w rozpadającym się płocie. Nikt nie odezwał się, dopóki nie przyprowadzono koni z bagażem. Wtedy odziana na czerwono dziewczyna wydała cichy okrzyk i rzuciła się na tobołki skórzanych okryć i kolczug.
— Chcę wrócić do własnej postaci i to zaraz! — zażądała. Simon łatwo mógł to zrozumieć. W wieku Brianta rola, jaką mu narzucono, mogła się wydawać bardziej upokarzająca od niewolnictwa. Zresztą nikt z nich nie chciał dłużej występować w tak nieatrakcyjnych postaciach, jakie utkała dla nich Strażniczka, nawet jeśli przebranie to pomogło im wydostać się z Karsu.
— To słuszne — przyznał. — Czy możemy znów się przekształcić, raczej czy zechcesz nas przekształcić, pani? Czy też musi upłynąć jakiś czas?
Czarownica zmarszczyła brwi. — Dlaczego mamy marnować czas? Nie jesteśmy jeszcze poza zasięgiem wysłanników Yviana, choć jak widać niektórych już załatwiliście. — Wzięła jeden z płaszczy, jak gdyby przymierzając go do swej zgarbionej figury.
Briant rzucał groźne spojrzenia, zabierając kłąb męskich ubrań. Odęte wargi jego dziewczęcej twarzy miały zacięty wyraz. — Odejdę stąd we własnej postaci albo nie odejdę wcale — oświadczył.
Kobieta z Estcarpu poddała się. Spod poszarpanego kaftana wyciągnęła woreczek i rzuciła go Briantowi. — Więc biegnij do strumienia. Użyj garstkę tego zamiast mydła. Ale uważaj, bo musi starczyć dla nas wszystkich.
Briant schwycił woreczek, podniósł długie suknie i przyciskając je do piersi wraz z tobołkiem z męską odzieżą pobiegł w stronę strumienia, jakby w obawie, że ktoś mu je odbierze.
— A co z nami? — zapytał z oburzeniem Simon, gotów ścigać uciekiniera.
Koris przywiązał konie do zbutwiałego płotu. Jego twarz wyglądała obrzydliwie, ale śmiech wskazywał na autentyczne rozbawienie.