— Niech chłopak spokojnie pozbędzie się tego przebrania. W końcu dotychczas nie protestował. A te suknie musiały go drażnić!
— Suknie? — w głosie Vortgina brzmiało zaskoczenie. — Ależ…
— Simon nie należy do Starej Rasy — Czarownica rozczesywała włosy długimi paznokciami. — Nie zna naszych obyczajów i zmian postaci. Masz rację, Korisie — spojrzała dziwnie na kapitana. — Trzeba pozwolić Briantowi dokonać w spokoju tej transformacji.
Ubrania zdobyte na niefortunnych wysłannikach księcia były trochę za duże na młodego wojownika, który wrócił znad strumienia znacznie pewniejszym krokiem. Cisnął zwitek czerwonej materii w kąt, a kiedy Simon i pozostali udawali się nad wodę, energicznie udeptał nad nim ziemię.
Koris najpierw pocierał i szorował zardzewiały pręt zanim zanurzył swoje ciało. Kiedy się mył, nie wypuszczał z ręki topora Volta. Wybrali sobie ubrania, Koris musiał pozostać przy kolczudze, w której wyszedł z Karsu, bo żadna inna na niego nie pasowała. Zarzucił jednak na nią płaszcz. Obaj mężczyźni poszli w jego ślady.
Kiedy wrócili, Simon podał woreczek czarownicy. Przez chwilę potrzymała go w ręku i z powrotem ukryła za dekoltem. — Jesteście dzielną grupą żołnierzy. Ja jestem waszą branką. W tych kapturach i hełmach nie widać tak wyraźnie, że pochodzicie z Estcarpu. Tylko ty, Vortginie, nosisz wyraźne piętno Starej Rasy. Ale gdybym ja pojawiła się w swojej zwykłej postaci, niechybnie bym was wydała. Więc jeszcze poczekam.
I tak wyjechali z ukrycia. Czterech mężczyzn w barwach księcia i starucha. Konie były wypoczęte, ale jechali powolnym truchtem, unikając otwartych dróg, aż do momentu, kiedy Vortgin musiał udać się na wschód.
— Jedziemy na północ traktem kupieckim — wydawała dyspozycje kobieta z siodła za Briantem. — Jeżeli uda nam się zawiadomić Sokolników, bezpiecznie przeprowadzę uciekinierów przez góry. Powiedz swoim, żeby zabrali z sobą tylko broń i żywność, tyle, ile uniosą juczne zwierzęta. I niech Moc będzie z tobą, Vortginie, bo ci, których namówisz, by przyjechali do Estcarpu, będą świeżą krwią dla naszych żył.
Koris zdjął z ramienia rzemień od rogu i podał Vortginowi. — To może być twój paszport, jeżeli natrafisz na jakieś siły Yviana, zanim znajdziesz się w głębi kraju. Niech ci szczęście sprzyja, bracie, i poszukaj Gwardii na północy. W ich arsenale jest tarcza, która będzie akurat odpowiednia dla ciebie.
Vortgin wykonał gest pożegnania i skierował konia na wschód.
— A teraz? — Czarownica zwróciła się do Korisa.
— Sokolnicy.
Strażniczka zachichotała — Zapominasz, kapitanie, że choć wydaję się stara i zniszczona, pozbawiona soków żywotnych, jednak jestem kobietą i siedziba Sokolników jest dla mnie niedostępna. Przeprowadźcie mnie i Brianta przez granicę, a potem poszukajcie tych nienawidzących kobiet ptasich przyjaciół. Poruszcie ich, jak najlepiej potraficie. Bo granica ozdobiona ostrzami mieczy każe Yvianowi trochę się zastanowić. A jeżeli Sokolnicy dopomogą naszym kuzynom przejść bezpiecznie przez góry, będziemy ich wielkimi dłużnikami. — Tylko — pociągnęła płaszcz na ramieniu Brianta — radziłabym odrzucić te barwy pana, któremu nie służycie, bo możecie zostać przykuci do jakiegoś górskiego drzewa, zanim zdążycie powiedzieć, kim naprawdę jesteście.
Tym razem Simon nie zdziwił się, że obserwuje ich sokół, nie wydało mu się też dziwne, że Koris wyraźnie wyjaśnia ptakowi ich prawdziwą tożsamość i sprawy, jakie mają do załatwienia. Simon zamykał tyły. Briant i kobieta jechali pomiędzy nimi.
Pożegnali się z Vortginem wczesnym popołudniem, teraz słońce zbliżało się ku zachodowi, a dotąd ich jedynym posiłkiem były racje żywnościowe znalezione w torbach przy siodłach zdobycznych koni.
Koris zaczekał, aż pozostali zrównają się z nim. Kiedy kapitan zaczął mówić, ciągle patrzył na rysujące się na horyzoncie góry i wydawało się Simonowi, że utracił trochę swojej zwykłej pewności siebie.
Nie podoba mi się to. Informacja musiała być przekazana przez przekaźnik sokoła i straż graniczna powinna być niedaleko. Już powinni byli się z nami spotkać. Kiedy gościliśmy w Gnieździe, gotowi byli walczyć razem z Estcarpem.
Simon niespokojnie przyglądał się stokom górskim. — Nie pojadę podobną ścieżką w ciemności bez przewodnika. Jeżeli, jak twierdzisz, kapitanie, Sokolnicy nie zachowują się dziś zgodnie ze swym zwyczajem, to jeszcze jeden powód, żeby nie wkraczać na ich terytorium. Proponowałbym rozbicie obozu w pierwszym dogodnym miejscu.
Przerwał im Briant, który z głową zadartą do góry obserwował kołującego ptaka.
— Ten ptak nie lata tak jak trzeba! — Młodzieniec wypuszczając cugle uniósł ręce naśladując skrzydła. — Prawdziwy ptak robi tak, a sokół tak, ileż razy je obserwowałem. Ale ten, popatrzcie, flap, flap, to coś nie tak!
Teraz wszyscy obserwowali krążącego w górze sokoła. Dla Simona był to ten sam rodzaj czarno-białego pierzastego wartownika, jaki odnalazł ich za Pieczarą Volta i jakie widział na siodłach Sokolników. Nie miał jednak najmniejszego pojęcia o ptakach.
— Możesz zagwizdać, żeby usiadł? — zapytał Korisa.
Kapitan odpowiednio ułożył wargi i czyste dźwięki napełniły powietrze.
W tym samym momencie pistolet Simona wystrzelił. Koris obrócił się z krzykiem i schwycił go za rękę, ale już było za późno. Zobaczyli, że strzałka trafiła w zakończenie białego V na piersi ptaka. Ale jego lot nie zmienił się, ptak nie wydawał się ranny.
— Powiedziałem, że to nie ptak! — wykrzyknął Briant. — To czary!
Wszyscy spojrzeli na Strażniczkę, oczekując wyjaśnienia, ale jej uwaga skupiona była na ptaku, z którego ciała wciąż sterczała strzała i który zataczał nad nimi powolne kręgi.
— To nie są czary znanej nam Mocy. — Wydawało się, że udzieliła tej odpowiedzi wbrew swojej woli. — Nie mogę powiedzieć, co to jest. Ale nie jest to żywe, tak jak my rozumiemy życie.
— Kolder! — prychnął Koris.
Czarownica powoli potrząsnęła głową. — Jeżeli to sprawka Kolderu, nie jest to igranie z naturą, jak w przypadku ludzi z Gormu. Ale co to jest, nie potrafię powiedzieć.
— Musimy ściągnąć to na dół. Już się obniżyło od chwili, gdy trafiła je strzałka, może ściąga je ciężar — powiedział Simon. — Daj mi swój płaszcz, pani — zwrócił się do Strażniczki zsiadając z konia.
Podała mu postrzępiony łachman, a Simon owinąwszy go dokoła przedramienia zaczął wspinać się na ścianę obok wąskiej ścieżki, którą przyjechali. Miał nadzieję, że ptak pozostanie w miejscu, dalej kołując nad nimi i coraz bardziej obniżając lot.
Simon czekał, rozciągnąwszy nieco płaszcz. Machnął nim i ptak wleciał w tę zaimprowizowaną sieć. Wyrwał się, by polecieć na oślep, aż w końcu rozbił sobie głowę o skałę.
Tregarth podbiegł, by podnieść leżący na ziemi przedmiot.
Pióra były prawdziwe, ale pod nimi! Zagwizdał równie głośno i wyraźnie jak Koris przywołujący ptaka, ponieważ pod ściągniętą skórą i połamanymi piórami kryła się plątanina delikatnych metalowych złączy, maleńkich kółek, przewodów i coś, co mogło być jedynie dziwacznej konstrukcji silniczkiem. Trzymając swą zdobycz w obu rękach powrócił do koni.
— Czy jesteś pewien, że Sokolnicy używają jedynie prawdziwych ptaków? — zapytał kapitana.
— Sokoły są dla nich święte — Koris dotknął palcem tłumoka przyniesionego przez Simona, a na jego twarzy malowało się zdumienie. — Nie przypuszczam, żeby mogło to być ich dzieło, uważają oni, że ptaki stanowią ich siłę i nigdy by ich nie podrabiali, by nie zaczęły działać przeciwko nim albo nie opuściły ich całkiem.