— A jednak ktoś wypuścił w powietrze górskie sokoły, które są sztucznym tworem — zauważył Simon.
Czarownica pochyliła się pragnąc podobnie jak Koris dotknąć sztucznego ptaka. Podniosła wzrok na Simona, u w jej oczach malowało się pytanie i cień troski.
— Inne światy — mówiła niemal szeptem. — To nie jest owoc naszych czarów ani czarów naszego czasu i przestrzeni. To jest obce, Simonie, obce.
Przerwał jej okrzyk Brianta, który wskazywał palcem w niebo. Drugi czarno-biały ptak unosił się nad ich głowami opuszczając się coraz niżej. Simon wolną ręką sięgnął do pistoletu, ale chłopiec wychylił się z siodła i uderzając Simona w nadgarstek uniemożliwił mu celny strzał.
— To jest prawdziwy ptak!
Koris gwizdnął, sokół posłuchał tego wezwania, siadając na szczycie skały, tej samej, o którą rozbił się jego sztuczny poprzednik.
— Koris z Estcarpu — powiedział kapitan — ale pozwól, skrzydlaty bracie, aby ten, co tobą włada, przybył ostrożnie, bo czai się tu zło, a gorsze może jeszcze nadejść! — Kiwnął ręką, a sokół ponownie uniósł się w powietrze, kierując się w stronę szczytów.
Simon schował sztucznego ptaka do jednej z toreb przy siodle. Kiedy był w Gnieździe Sokolników intrygowały go urządzenia komunikacyjne, wykorzystywane przez prawdziwe sokoły. Równie delikatna i skomplikowana technicznie maszyneria była całkiem nie na miejscu w tej feudalnej fortecy. A co powiedzieć o sztucznym oświetleniu i systemie ogrzewania w Estcarpie czy w zabudowaniach Sulkaru, o źródle energii, którą Osberic wykorzystał do wysadzenia portu? Czy były to ślady wcześniejszej cywilizacji, która zniknęła, pozostawiając jedyne ślady swych wynalazków? A może przeszczepiono to wszystko do tego świata z jakiegoś innego źródła? Choć oczy Simona bacznie obserwował, ścieżkę, po której jechali, jego umysł zajęty był zupełnie czym innym.
Koris mówił o rasie nieludzi, do której należał Volt, a która poprzedziła rodzaj ludzki na tych terenach. Czy to są pozostałości po nich? A może Sokolnicy, Sulkarczycy nauczyli się tego, co im było potrzebne, od kogoś innego, gdzieś za morzami? Chciałby dokładnie zbadać resztki fałszywego sokoła, żeby móc na tej podstawie ocenić, jaki rodzaj umysłu czy wykształcenia stworzył podobny przedmiot.
Sokolnicy pojawili się na zboczach, jakby wychynęli z zagłębień ziemi. Czekali, aż jeźdźcy z Karsu zbliżą się, ani nie blokując im drogi, ani specjalnie nie zapraszając.
— Faltjar z południowej bramy — Koris zidentyfikował ich przywódcę. Zdjął z głowy hełm, aby jego twarz była lepiej widoczna w gasnącym świetle dnia. — Jestem Koris z Estcarpu, a ze mną jest Gwardzista Simon.
— A także kobieta! — odpowiedź była lodowata, a sokół siedzący na siodle Faltjara załopotał skrzydłami i wydał okrzyk.
— Dama z Estcarpu, którą muszę bezpiecznie przeprowadzić przez góry — poprawił kapitan równie chłodnym tonem. — Nie prosimy was o schronienie, ale mamy wiadomości, które powinien usłyszeć Pan Skrzydeł.
— Możecie mieć przejazd przez góry. Gwardziści z Estcarpu. A nowiny możesz przekazać mnie, zostaną powtórzone Panu Skrzydeł przed wschodem księżyca. Ale w twoim pozdrowieniu mówiłeś, że czai się tu zło, a gorsze może nadejść. O tym muszę wiedzieć, bo moim obowiązkiem jest strzec południowych stoków. Czy Karsten wysłał swoich ludzi?
— W Karsten trzykrotnie ogłoszono wyrok śmierci na wszystkich członków Starej Rasy. Uciekają, by ocalić życie. Ale jest jeszcze coś, Simonie, pokaż mu fałszywego sokoła.
Simon miał pewne opory. Nie chciał oddać tej maszyny, dopóki nie będzie mógł jej dokładnie obejrzeć. Góral spojrzał na zmiażdżonego ptaka, którego Simon wyjął z torby, pogładził jednym palcem jego skrzydło, dotknął otwartego szklanego oka, odsunął na bok upierzoną skórę, by zajrzeć do metalowego wnętrza.
— To latało? — zapytał w końcu, jakby nie mógł uwierzyć temu, co zobaczył i czego dotknął.
— Latało to jak jeden z waszych sokołów, obserwując nas podobnie jak robią to wasi zwiadowcy i posłańcy.
Faltjar pieszczotliwie przesunął palcem po głowie własnego sokoła, jakby chciał się upewnić, że to żywa istota, a nie kopia.
— To rzeczywiście wielkie zło. Musisz sam porozmawiać z Panem Skrzydeł! — Najwyraźniej kierowały nim z jednej strony wiekowe tradycje jego ludu, a z drugiej konieczność natychmiastowego działania. — Gdyby nie było z wami kobiety, damy… — poprawił się z widocznym wysiłkiem. — Ona nie może wjechać do Gniazda.
Czarownica wtrąciła się do rozmowy. — Pozwól, że rozbiję tu obóz wraz z Briantem, a ty, kapitanie, jedź do siedziby Sokolników. Chociaż mówię ci, ptaszniku, bliski jest dzień, w którym będziemy musieli odrzucić wiele starych obyczajów. I my z Estcarpu, i wy z gór, bo lepiej jest żyć i móc walczyć niż zginąć w pętach przesądów. Nadchodzi takie poruszenie jakiego ta ziemia nigdy nie widziała. I wszyscy ludzie dobrej woli muszą trzymać się razem.
Sokolnik nie spojrzał na nią, nie odpowiedział, choć wykonał coś w rodzaju ukłonu, pokazując, że robi wielkie ustępstwo. Wtedy jego sokół z krzykiem wzniósł się w powietrze a Faltjar zwrócił się bezpośrednio do Korisa. — Obóz założymy w bezpiecznym miejscu. Potem pojedziemy!
WYPRAWA NA GORM
PRZERWANIE GRANICY
W powietrzu unosił się słup dymu, przerywany gwałtownymi podmuchami wiatru. Simon ściągnął wodze, żeby spojrzeć na miejsce kolejnej klęski sił Karstenu, kolejnego zwycięstwa jego własnej, zmęczonej, ale wytrzymałej grupki. Jak długo będzie im sprzyjało szczęście? Dopóki jednak będzie, będą się wyprawiali na równiny, osłaniając linie ucieczki ciemnowłosych, zaciętych ludzi z wnętrza kraju, przybywających całymi rodzinami, w dobrze uzbrojonych i wyposażonych grupach, a czasami pojedynczo w powolnym tempie dyktowanym ranami lub wyczerpaniem. Vortgin dobrze wykonał swoje zadanie. Stara Rasa, a w każdym razie to, co z niej zostało, wycofywała się przez otwartą przez Sokolników granicę do Estcarpu.
Mężczyźni pozbawieni obowiązków rodzinnych lub klanowych, którzy mieli zresztą znakomite powody, by z obnażonymi mieczami spotykać wojska Karstenu, zostali w górach, zasilając oddziały dowodzone przez Korisa i Simona. A potem już tylko przez Simona, gdyż kapitana Gwardii wezwano na północ do Estcarpu, by tam ponownie objął naczelne dowództwo.
Była to wojna partyzancka, jakiej Simon nauczył się w innym kraju i innym czasie, tym razem podwójnie skuteczna, ponieważ żołnierze pod jego komendą znali okolice, obce dla oddziałów przeciwnika. Tregarth odkrył, że jadących za nim milczących, zasępionych mężczyzn łączy dziwne pokrewieństwo z samą ziemią, ze zwierzętami i ptakami. Może nie służyły im wytresowane sokoły, ale Simon był świadkiem dziwnych wydarzeń, kiedy na przykład stado danieli zatarło ślady konnicy, a kruki zdradziły zasadzkę wojsk Karstenu. Teraz przed każdym atakiem radził się swoich sierżantów, słuchał ich i wierzył temu, co mówią.
Przeznaczeniem Starej Rasy nie była wojna, choć znakomicie posługiwali się mieczem i pistoletem. Traktowali to jednak jak nieprzyjemne zajęcie, które należyte wykonać szybko i zapomnieć o nim. Zabijali sprawnie i z pośpiechem, ale nie byli zdolni do takiego bestialstwa, jakie napotykali wszędzie tam, gdzie uciekinierzy zostali schwytani przez Karsteńczyków.
Kiedyś opuszczając podobne miejsce, pobladły Simon z największym wysiłkiem opanował chęć wymiotów. Zaskoczył go komentarz młodego mężczyzny o zaciętej twarzy, który był porucznikiem w czasie tej wyprawy.