Выбрать главу

— To nie jest ich własny pomysł.

— Widywałem podobne rzeczy przedtem — odpowiedział Simon — i także robili je ludzie innym ludziom.

Młodzieniec, który miał posiadłości w głębi kraju i przed trzydziestu dniami ledwie uszedł z życiem, pokręcił głową.

— Yvian jest żołnierzem, najemnikiem. Wojna jest jego rzemiosłem. A zabijać w taki sposób, znaczy siać nienawiść, która później wyda owoce. Yvian jest panem tej ziemi, nie doprowadzałby dobrowolnie swoich włości do ruiny, jest na to za mądry. Nie wydawałby rozkazów tego rodzaju.

— Ale przecież zetknęliśmy się z tym wielokrotnie. Nie może to być dzieło jednej czy dwóch band pod wodzą sadysty.

— To prawda. I dlatego uważam, że walczymy teraz z ludźmi, którzy są opętani.

Opętani! Simon przypomniał sobie stare znaczenie tego słowa w jego własnym świecie — opętani przez demony. W istocie, można tak przypuszczać, zobaczywszy to, co tutaj oglądali. Opętani przez demony, albo, przypomniał sobie drogę do Sulkaru, pozbawieni duszy! A więc znowu Kolder?

Od tej pory, bez względu na odrazę, jaką to w nim budziło, Simon starannie notował takie przypadki, choć nigdy nie udało mu się złapać złoczyńców przy ich przerażającej robocie. Bardzo pragnął się naradzić z czarownicą, tylko że ona wraz z Briantem i pierwszą partią uciekinierów udała się na północ.

Wydał rozkaz całej sieci powstańczych oddziałów, by zbierali informacje. A wieczorami, na kolejnych przypadkowych kwaterach, próbował ułożyć je w jakąś całość. Było bardzo niewiele konkretnych świadectw, ale Simon nabierał przekonania, że niektórzy dowódcy w siłach Karstenu nie działają według dawnych zwyczajów i że do armii księcia przeniknęły obce grupy.

Obce! Jak zwykle prześladowała go zagadka nierówności talentów i umiejętności. Wypatrując uciekinierów dowiedział się, że maszyny wytwarzające energię, które znali od zawsze, przywiezione zostały „zza mórz” przez sulkarskich kupców i przystosowane przez przedstawicieli Starej Rasy do oświetlania i ogrzewania. Sokolnicy także przybyli „zza mórz” wraz z zadziwiającymi komunikatorami przenoszonymi przez ptaki. Kolder również przychodził „zza mórz”. Czy to nieprecyzyjne określenie miało oznaczać jakieś wspólne źródło?

Zdobyte wiadomości wysyłał Simon przez posłańca do Estcarpu, prosząc w zamian o cokolwiek, co miałyby na ten temat do powiedzenia czarownice. Był pewien tylko jednej rzeczy: dopóki jego oddziały składają się z członków Starej Rasy, nie musi się obawiać infiltracji. Bo ta właściwość, która sprawiła, że stanowili jedność z krajobrazem, roślinnością i zwierzętami, pozwalała im także wyczuć obcego.

W górach odkryto jeszcze trzy fałszywe sokoły. Ale wszystkie zostały zniszczone przy łapaniu, toteż Simon dysponował tylko połamanymi częściami. Skąd pochodziły i w jakim celu zostały zmontowane w dalszym ciągu pozostawało tajemnicą.

Ingvald, porucznik z Karstenu, stanął obok Simona, by spojrzeć w dół na scenę zniszczenia, którą przed chwilą opuścili.

— Główny oddział wraz z łupami jest daleko na górskim szlaku, kapitanie. Tym razem napaść na nich miała sens, a kiedy ogień do reszty zniszczy nasze ślady, nawet się nie dowiedzą, ile wpadło nam w ręce! Są tam cztery skrzynie strzałek, a także żywność.

— Za dużo, by zaopatrzyć lotny oddział. — Simon spochmurniał, wracając myślą do problemu, który należało rozwiązać. — Wydaje się, że Yvian ma nadzieję ustanowić stanowisko dowódcze gdzieś w tych stronach i stworzyć bazę dla oddziałów dokonujących wypadów. Może planować przerzucenie nad granicę większych sił.

— Nie rozumiem tego — powiedział powoli Ingvald. — Dlaczego taki nagły wybuch z niczego? My nie jesteśmy — nie byliśmy spokrewnieni z mieszkańcami wybrzeża. Ale przez dziesięć pokoleń żyliśmy z nimi w pokoju, każdy zajmował się swoimi sprawami i nie przeszkadzał drugiemu. My ze Starej Rasy nie jesteśmy wojowniczy i nie było powodu do tak nieoczekiwanego ataku na nas. A przecież kiedy doszło do niego, został on przeprowadzony w taki sposób, że nie możemy wątpić, iż był przygotowywany od dawna.

— Kryje się w tym zagadka — rozmyślał na głos Simon, raz jeszcze rozważając stale dręczący problem. — Wygląda na to, że ktoś przypuszcza, że brutalnością można nas zmusić do posłuszeństwa. Ale ten ktoś, czy coś, nie rozumie, że tymi metodami można człowieka doprowadzić do przeciwnych reakcji. A może — dodał po chwili milczenia — chodzi o to, by całą naszą wściekłość skierować przeciwko Yvianowi i Karstenowi, rozpłomienić granice, zaangażować wszystkie siły Estcarpu, a wtedy będą mogli uderzyć gdzie indziej?

— Może i to, i to — podsunął Ingvald. — Wiem, kapitanie, że myślisz o obecności innych sił w wojskach Karstenu, słyszałem o tym, co znaleziono w Sulkarze, dotarły do mnie plotki o sprzedaży ludzi na Gorm. Co do jednego jesteśmy bezpieczni; żadna nie w pełni ludzka istota nie może się znaleźć pomiędzy nami — bez naszej wiedzy. — Ale nie przez Yviana. — Koń Ingyalda biegł truchtem. Simon ponaglił swego wierzchowca tak, że jechali obok siebie.

— Chcę mieć jeńca, Ingvaldzie, jeńca spośród tych, co to zabawiali się w sposób, którego rezultaty oglądaliśmy na tamtej łące przy rozstajnych drogach!

Ingvald spojrzał Simonowi prosto w oczy. Zabłysła w nich iskra gniewu. — Jeżeli kiedykolwiek schwytam takiego, zostanie doprowadzony do ciebie.

— Żywy i zdolny do mówienia! — przestrzegł Simon.

— Żywy i zdolny do mówienia — zgodził się tamten. — My także sądzimy, że można się wiele dowiedzieć od kogoś takiego. Tylko że nigdy na nich nie natrafiliśmy, zawsze znajdujemy tylko dzieło ich rąk. Myślę, że pozostawiają je specjalnie, jako groźbę i ostrzeżenie. Natychmiast wiedzielibyśmy się o tym, tak jak wiedzieliśmy zawsze, że ty nie jesteś z naszego świata.

Simon drgnął, odwrócił głowę i zobaczył uśmiechniętą twarz porucznika.

— Tak, cudzoziemcze, wieści o tobie rozeszły się szeroko, ale od razu wiedzieliśmy, że nie należysz do nas, choć jesteś z nami spokrewniony. Nie, Kolder nie może tak łatwo przeniknąć do naszych szeregów. Żaden nieprzyjaciel nie może też przedostać się do Sokolników, bo zdradzą go ptaki.

Simona to zastanowiło. — W jaki sposób?

— Ptak czy zwierzę wyczuje ten rodzaj obcości prędzej nawet niż ktoś obdarzony Mocą. A istoty przypominające ludzi z Gormu przekonają się, że i ptaki, i zwierzęta są przeciwko nim. Toteż Sokoły z Gniazda oddają podwójne usługi swoim treserom i sprawiają, że góry są bezpieczne.

Jednak zanim dzień dobiegł kresu, Simon miał się przekonać, iż owo osławione bezpieczeństwo gór jest równie mocne jak kruche ciało ptaka. Oglądali właśnie złupione zapasy i Simon odkładał na bok racje przeznaczone dla Gniazda, kiedy usłyszał zawołanie wartownika i odpowiedź Sokolnika. Rad z okazji wysłania zapasów do Gniazda innym sposobem i oszczędzenia swoim ludziom drogi, Simon ruszył naprzód.

Ale jeździec nie postąpił zgodnie z obyczajem. Jego hełm w kształcie ptasiej głowy miał opuszczoną przyłbicę, jakby wjeżdżał w gromadę obcych. Nie tylko to powstrzymało Simona przed wypowiedzeniem powitania. Ludzie Tregartha, zaczęli formować krąg wokół przybysza. W duszy Simona tak jak kiedyś obudziło się podejrzenie. Bez zastanowienia rzucił się na milczącego jeźdźca i chwycił go za pas. Zdumiał się jeszcze bardziej, kiedy siedzący na siodle sokół nawet nie próbował stanąć w obronie swojego pana. Atak Simona zaskoczył Sokolnika, który nie zdążył nawet sięgnąć po broń. Ale szybko przyszedł do siebie, rzucając się całym swym ciężarem na Simona i przygniatając go do ziemi. Ręce w drucianych rękawicach sięgnęły do gardła.