Przypominało to potyczkę ze stworem o stalowych mięśniach i żelaznym ciele i po kilku sekundach Simon zdał sobie sprawę, że porwał się na rzecz niemożliwą — że to, co kryło się pod postacią Sokolnika, nie da się zwalczyć gołymi rękami. Nie był jednak sam, inne ręce ściągnęły z niego owego rycerza, przytrzymały go przy ziemi, choć cudzoziemiec walczył zaciekle.
Simon ukląkł rozcierając zadraśniętą szyję.
— Zdejmijcie mu hełm! — rozkazał, a Ingvald zajął się zapięciem hełmu i zdarł go z głowy obcego.
Wszyscy zebrali się wokół grupki przytrzymującej ciągle jeszcze stawiającego opór mężczyznę. Sokolnicy stanowili odrębną rasę z dominującym typem fizycznym o rudawych włosach i brązowożółtych oczach przypominających oczy ich ptaków. Ten człowiek wyglądał jak prawdziwy przedstawiciel owej rasy. A jednak zarówno Simon, jak i każdy z obecnych na polanie zdawał sobie sprawę, że nie mają do czynienia z normalnym mieszkańcem górskiego kraju.
— Związać go mocno! — rozkazał Tregarth. — Myślę, Ingvaldzie, że mamy to, czego chcieliśmy. Podszedł do konia, na którym przyjechał pseudosokolnik. Skóra zwierzęcia błyszczała od potu, strumyczki piany zbierały się przy pysku, koń wyglądał jak po morderczym wyścigu. Jego oczy patrzyły dziko, widać było białe obwódki. Ale kiedy Simon sięgnął po wodze, koń nie próbował ucieczki, stał z opuszczoną głową, a jego spocone ciało przebiegały dreszcze.
Sokół także zachowywał się spokojnie, nie machał skrzydłami, nie syczał ostrzegawczo. Simon zdjął ptaka z siodła i w momencie gdy dotknął jego ciała, wiedział, że nie ma do czynienia z żywą istotą.
Trzymając sokoła w ręku zwrócił się do swojego porucznika. — Ingvaldzie, wyślij Lathora i Karna — byli to dwaj najlepsi zwiadowcy w jego oddziale. — Niech jadą do Gniazda. Musimy wiedzieć, jak daleko rozprzestrzeniło się zło. Jeżeli znajdą tam wszystko w porządku, niech ich ostrzegą. A na dowód swej opowieści — przerwał, by podnieść hełm jeńca w kształcie ptasiej głowy — niech wezmą to.
Myślę, że to hełm wyprodukowany przez Sokolników, ale — podszedł do związanego mężczyzny, który leżał w milczeniu obserwując ich z szaloną nienawiścią w oczach — nie mogę uwierzyć, żeby ten był jednym z nich.
— A jego nie zabierzemy? — zapytał Karn. — Albo ptaka?
— Nie. Nie otwieramy przecież całkiem zamkniętych drzwi. Musimy na jakiś czas umieścić go w bezpiecznym miejscu.
— W jaskini przy wodospadzie, kapitanie — zaproponował Waldis, chłopak służący u Ingvalda, który poszedł za swoim panem w góry. — Wystarczy jeden wartownik przy wejściu, a nikt prócz nas nie zna tej pieczary.
— Dobrze. Dopilnujesz tego, Ingvaldzie.
— A ty, kapitanie?
— Ja pojadę jego śladem. Możliwe, że przyjechał z Gniazda. Jeżeli to prawda, lepiej będzie jak najprędzej dowiedzieć się najgorszego.
— Nie sądzę, by tak było, kapitanie. Jeżeli stamtąd przyjechał, co wydaje mi się nieprawdopodobne, to nie prostą drogą. Pojawił się na ścieżce prowadzącej do morza. — Santu zwrócił się do jednego z tych, co pomagali wiązać więźnia — pilnuj tego szlaku i przyślij tu Calufa, on pierwszy go zauważył.
Simon osiodłał swego konia, przytraczając dodatkowo torbę z żywnością. Na wierzchu umieścił sztucznego sokoła. Nie umiał jeszcze powiedzieć, czy był to jeden z tych fałszywych latających ptaków, ale w każdym razie był to pierwszy nietknięty okaz, jakim dysponował. Skończył właśnie przygotowania, kiedy pojawił się Caluf.
— Jesteś pewien, że on przybył z zachodu? — nalegał Simon.
— Mógłbym przysiąc na Głaz z Engisu, kapitanie. Sokolnicy nie bardzo lubią morze, chociaż czasami służą kupcom jako morska piechota. Nie wiedziałem, żeby kiedykolwiek patrolowali nabrzeżne klify. A on przyjechał prosto spomiędzy tych poszczerbionych skał, które sterczą nad drogą do zatoki, której mapę sporządziliśmy przed pięcioma dniami. Poruszał się jak ktoś, kto dobrze zna drogę.
Simon był mocno zaniepokojony. Zatoczka, którą niedawno odkryli, stanowiła podstawę jego nadziei na ustanowienie lepszej komunikacji z północą. Nie groziło tam niebezpieczeństwo raf i skał podwodnych, tak powszechnych na tym wybrzeżu, i Simon zamierzał wykorzystać ją jako przystań dla niewielkich statków, które przewoziły uciekinierów na północ, a z powrotem przywoziły zapasy i broń dla obrońców granic. Jeżeli ta zatoczka znalazła się w rękach nieprzyjaciela, chciałby dowiedzieć się o tym jak najprędzej.
Kiedy opuszczał polanę, a za nim podążał Caluf i drugi jeździec, myśli jego pracowały niejako na dwóch poziomach. Bacznie obserwował otaczający go krajobraz w poszukiwaniu punktów orientacyjnych i naturalnych nierówności terenu, które można by wykorzystać w akcji obronnej lub zaczepnej. Ale poza tą stałą troską o bezpieczeństwo, żywność, schronienie — problemami, które trzeba było rozwiązywać od ręki — oddawał się rozmyślaniu o własnych sprawach.
Kiedyś, w więzieniu, miał czas na zbadanie głębin swej psychiki. I drogi, które wtedy wyrąbał, były niegościnne, zmroziły jego duszę, która od tego dnia nigdy nie odtajała. Wymagające kompromisu życie w koszarach, więzy koleżeństwa łączące żołnierzy — była to poza, którą przybrał, ale nic. pod nią nie przeniknęło — albo nie pozwolił na to.
Strach mógł zrozumieć. Ale było to przejściowe uczucie, zazwyczaj popychające go do jakiegoś działania. W Karsie poczuł innego rodzaju przyciąganie, ale udało mu się je zwalczyć. Kiedyś uwierzył, że przeszedłszy przez furtkę Petroniusa stanie się znów pełnym człowiekiem. Ale do tej pory to się nie sprawdziło. Ingvald mówił o opętaniu przez demony, ale jeżeli człowiek nie panuje nad sobą?
Zawsze był człowiekiem stojącym z boku, obserwatorem życia innych ludzi. Był tu obcy — jego podwładni dobrze to wyczuli. Czy był jedną z owych dziwnych części rozsianych po świecie, części do niego nie pasujących, na równi z anachronicznymi maszynami i zagadką Kolderu? Czuł, że jest u progu jakiegoś odkrycia, które będzie ważne nie tylko dla niego samego, ale dla sprawy, której zgodził się służyć.
W tym momencie ten stojący z boku obserwator znów został usunięty w cień przez kapitana jeźdźców, kiedy Simon dostrzegł gałąź drzewa, ułamaną przez burzę, lecz pozbawioną liści. Odbijała się ciemno na popołudniowym niebie, a jeszcze ciemniejszy wydawał się ciężar, zwisający na niej na eleganckich pętlach.
Podjechał bliżej i wpatrywał się w trzy drobne ciała, poruszane wiatrem, z otwartymi dziobami, szklanymi znieruchomiałymi oczami, z zakrzywionymi szponami, na których wciąż jeszcze widoczne były czerwone bransoletki ze wstążki i małe metalowe krążki. Trzy autentyczne sokoły ze skręconymi karkami, pozostawione w widocznym miejscu, aby dostrzegł je pierwszy podróżny jadący tą ścieżką.
— Ale dlaczego? — zapytał Caluf.
— Może ostrzeżenie, a może coś więcej — Simon zsiadł z konia i rzucił Calufowi wodze. — Zaczekajcie tutaj. Jeżeli nie wrócę w miarę szybko, jedźcie do obozu i zdajcie sprawę Ingyaldowi. Nie idźcie za mną, nie możemy sobie pozwolić na bezużyteczne tracenie ludzi.
Obydwaj mężczyźni zaprotestowali, ale Simon uciszył ich stanowczym gestem, zanim zagłębił się w zarośla. Znalazł tam aż zbyt wiele dowodów czyjejś obecności: połamane gałązki, podeptany mech, kawałek urwanej bransoletki sokoła. Simon zbliżał się do brzegu, słyszał już szum fal, a to, czego szukał, bez wątpienia przybywało z zatoki.
Przemierzył tę ścieżkę dwukrotnie i usiłował przywołać w pamięci mapę terenu. Na nieszczęście niewielka dolina wychodząca na brzeg morza nie dawała osłony. A turnie po obu stronach były równie nagie. Będzie musiał spróbować wspiąć się na którąś z nich, a to oznaczało okrężną drogę i trudną wspinaczkę. Uparcie zaczął piąć się w górę.