Jednak w miarę jak Simon kontynuował wypytywania, zaczęła się wyłaniać pewna zbieżność, jeśli nie pochodzenia więźniów, to występków przeciwko księciu i temperamentu schwytanych. Wszyscy byli ludźmi przejawiającymi pewną inicjatywę, wszyscy mieli przygotowanie wojskowe poczynając od spędzających życie w klasztorno-wojskowych barakach Sokolników, których głównym zajęciem była walka, aż do pierwszego informatora Simona, który był niewielkim właścicielem ziemskim z okolic Karsu i dowodził oddziałem milicji. Byli w wieku od kilkunastu do trzydziestu lat, i mimo niezbyt łagodnego traktowania w lochach książęcych, wszyscy znajdowali się w dość dobrej kondycji. Dwaj najmłodsi więźniowie pochodzili z drobnej szlachty, mieli trochę wykształcenia. Byli to bracia schwytani przez siły Yviana pod narzutem pomocy komuś należącemu do Starej Rasy.
Nikt z więźniów nie należał do tej rasy, ale wszyscy zgodnie twierdzili, że należących do niej mężczyzn, kobiety i dzieci w całym księstwie zabijano zaraz po schwytaniu.
Cierpliwe pytania Simona wyrwały wreszcie jednego z młodych szlachciców z otępienia spowodowanego troską o ciągle jeszcze nieprzytomnego brata, on też dostarczył Simonowi pierwszej wartej zastanowienia informacji.
— Strażnik, który tak pobił Garnita, niech Szczury z Norę gryzą go dzień i noc, powiedział im, żeby nie przyprowadzali Rcnstona. Od chwili, gdy po raz pierwszy przypięliśmy miecze, łączyło nas braterstwo krwi, toteż dostarczaliśmy mu pożywienie i broń, aby mógł przedostać się przez granicę.
Wyśledzili nas i złapali, ale trzech zostawiliśmy z dziurami w głowie i bez oddechu w piersi. Jeden z tych, którzy towarzyszyli szumowinom księcia, chciał zabrać także Renstona, ale powiedziano mu, że to nie ma sensu, bo na tych ze Starej Rasy nie ma ceny i kupcy ich nie biorą. Tamten gość wykrzykiwał, że Renston jest tak samo młody i silny jak my i powinien się równie dobrze sprzedać. Ale ludzie księcia odpowiedzieli, że przedstawiciele Starej Rasy zginą, ale nie ugną się, wobec tego tamten przebił Renstona jego własnym mieczem.
— Zginą, ale nie ugną się — powtórzył wolno Simon.
— Stara Rasa tworzyła kiedyś jedno z ludem czarownic z Estcarpu — dodał młodzieniec. — Być może demony z Gormu nie mogą sobie z nimi poradzić tak łatwo jak z innymi.
— Chodzi o to — dołożył półszeptem mężczyzna leżący obok Simona — dlaczego Yyian tak nagle obrócił się przeciwko Starej Rasie? Nie wtrącali się do nas, jeśli się ich nie zaczepiało. A kto się z nimi trzymał, mógł się przekonać, że wcale nie są źli, mimo tej całej starej wiedzy i dziwnych obyczajów. Czy Yvian robi to na czyjś rozkaz? Ale kto i dlaczego wydaje mu takie polecenia? A może, bracia w nieszczęściu, obecność tamtych wśród nas stanowiła jakąś przeszkodę dla ekspansji Gormu i trzeba było ich wyeliminować?
Było do dość zręczne rozumowanie i podobne do tego, o czym myślał Simon. Starałby się jeszcze dalej zadawać pytania, gdyby nie to, że przez ciche jęki i westchnienia tych, którzy nie odzyskali jeszcze przytomności, przedzierać się zaczął nieprzerwany syk, dźwięk, który na próżno starał się zidentyfikować. Smród panujący w celi przyprawiał o mdłości, utrudniał też rozpoznanie niebezpieczeństwa, które Simon zrozumiał zbyt późno — wpuszczenia pary do pomieszczenia, gdzie znajdowało się i tak mało powietrza.
Ludzie dusili się i kasłali, próbowali za wszelką cenę wciągnąć w płuca trochę powietrza i wkrótce znieruchomieli. Simona uspokajała tylko jedna myśclass="underline" nieprzyjaciel nie zadawałby sobie trudu załadowania na statek czternastu mężczyzn tylko po to, by ich tam zagazować. Toteż Simon był jedynym spośród więźniów, który nie starał się walczyć z gazem, lecz oddychał powoli, pogrążając się w niezbyt wyraźnych wspomnieniach fotela dentystycznego w swoim własnym świecie.
— „… bełkot… bełkot… bełkot…” — Słowa, które nie były słowami, jedynie zlewającymi się dźwiękami ostrego, wysokiego głosu, kryły w sobie jakiś kategoryczny nakaz. Simon nie poruszył się. W miarę jak powracała mu świadomość, wrodzony instynkt samoobrony nakazywał spokój.
— … bełkot… bełkot… bełkot…
Tępy ból w głowie nie dokuczał zbytnio. Simon był pewien, że nie znajduje się już na statku. To, na czym leżał, nie trzęsło się ani nie ruszało. Ale nie miał na sobie ubrania, a miejsce, w którym się znajdował, było chłodne.
Ktoś, kto mówił, oddalał się teraz, bełkot odszedł pozostawiony bez odpowiedzi. Lecz ton był tak wyraźnie rozkazujący, że Simon nie odważył się poruszyć, aby nie zdradzić się przed jakimś milczącym podwładnym tamtego.
Dwukrotnie powoli policzył do stu i w czasie tego ćwiczenia nie usłyszał żadnego dźwięku. Otworzył oczy i szybko je zamknął, porażony jaskrawym światłem. Stopniowo odzyskiwał zdolność widzenia. To, co zobaczył kątem oka, było równie zaskakujące, jak widok dziwnego statku.
Niewiele wiedział o laboratoriach, ale rząd probówek, butelek i zlewek na półkach tuż przed nim mógł znajdować się jedynie w analogicznym pomieszczeniu.
Czy był sam? Po co został tu przyniesiony? Cal po calu badał to, co mógł zobaczyć. Najwyraźniej nie leżał na podłodze, ale na jakiejś twardej powierzchni. Czy był to stół?
Powolutku zaczął obracać głowę pewien, że ostrożność jest konieczna. Teraz widział kawałek gołej, szarej ściany, a linia w końcu jego pola widzenia mogła oznaczać drzwi.
Tyle z tej strony pomieszczenia. Teraz druga strona. Znów odwrócił powoli głowę i odkrył nowe cuda. Pięć ciał, nagich jak on, leżało na stołach. Wszyscy byli nieżywi lub nieprzytomni, skłonny był raczej przypuszczać, że to ostatnie było prawdziwe. Ale w pokoju był jeszcze ktoś. Wysoka szczupła postać, odwrócona plecami do Simona robiła coś przy pierwszym z leżących ciał. Nie mógł się zorientować, jakiej rasy i płci jest ta sprawnie działająca osoba, ponieważ ubrana była w długi, szary, przepasany pasem fartuch, a na głowie miała równie szary czepek.
Obok pierwszego mężczyzny stał stolik na kółkach z rozmaitymi butelkami i zwisającymi rurkami. W żyły mężczyzny wbito igły, na głowę włożono okrągły metalowy kask. Simon ze zgrozą uświadomił sobie, że obserwuje śmierć człowieka. Nie śmierć ciała, ale śmierć, która sprowadzi to ciało do takiej postaci, jakie zabijano na drodze do Sulkaru i jakie on sam zabijał w obronie tej twierdzy!
Był absolutnie zdecydowany, że nie dopuści, aby z nim zrobiono to samo! Sprawdził ręce i nogi, poruszając się powoli. Uświadomił sobie, że na szczęście jest ostatnim w rzędzie, nie pierwszym. Ciało miał trochę zesztywniałe, ale w pełni panował nad swymi mięśniami.
Szary laborant skończył z pierwszym mężczyzną. Przysuwał stolik do następnego. Simon usiadł. Przez sekundę lub dwie kręciło mu się w głowie, więc schwycił się stołu, na którym leżał, pełen szczęścia, że stół nie zaskrzypiał, kiedy zmieniał pozycję.
Praca na drugim końcu pokoju widocznie była skomplikowana i wymagała pełnej koncentracji uwagi. Czując, że stół może się pod nim przewrócić, Simon spuścił nogi i odetchnął dopiero wtedy, kiedy jego stopy stanęły pewnie na gładkiej, zimnej podłodze.
Obserwował swego najbliższego sąsiada w nadziei, że tamten także się obudzi. Ale chłopiec, bo był to tylko nastolatek, leżał bezwładnie z zamkniętymi oczami, jego pierś unosiła się i opadała w dziwnie długich odstępach czasu.
Simon zrobił krok w kierunku półek. Jedynie tam mógł znaleźć jakąś broń. Ucieczka z laboratorium, zanim zorientuje się trochę lepiej w otoczeniu, byłaby zbyt ryzykowna. Nie mógł też pogodzić się z faktem, że w ten sposób pozostawi pięciu innych na pewną śmierć — a nawet coś gorszego niż tylko śmierć.