Ciszę przerwał znów dźwięk owego tajemniczego głosu, Simon przypuszczał, że władcy tego miejsca nie odkryli jeszcze jego prawdziwego statusu. A może, jeśli go widzieli, to w szarym fartuchu i czepku wydał im się jednym z ich ludzi, który zachowywał się dziwnie, toteż wzywano go, by się gdzieś zameldował.
Postanowiwszy występować w tej roli jak najdłużej się da, Simon zbliżył się do nowo odkrytych drzwi z pewnością siebie godną komandosa, choć nierównie ostrożnie. Jednak omal nie wpadł w panikę, kiedy okazało się, że drzwi zamknęły się za nim i został uwięziony w pudełku. Dopiero kiedy dotknął jednej ze ścian i poczuł lekkie wibracje, domyślił się, że to winda, i odkrycie to, nie wiadomo dlaczego, poprawiło jego samopoczucie. Coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że Kolderczycy reprezentowali cywilizację zbliżoną do tej, jaką znał w swoim własnym świecie. Znacznie mniej denerwujące było wjeżdżanie czy zjeżdżanie windą na rozprawę z nieprzyjacielem niż na przykład stanie w wypełnionym mgłą pomieszczeniu i obserwowanie, jak w ciągu sekundy przyjaciel przemienia się w obrzydliwego cudzoziemca.
A jednak mimo uczucia, że wszystko, co go otacza, jest mu w jakiś sposób znane, Simon nie uspokoił się, nie osłabił czujności. Mógł zaakceptować wytwory Kolderczyków jako normalne, lecz nie atmosferę tego miejsca, które było mu zupełnie obce. I nie tylko obce, gdyż nie wszystko co obce musi być niebezpieczne, ale w jakiś sposób czuł, że jest ono nic do przyjęcia dla niego samego i jemu podobnych. Nie, nieobce, zdecydowała jakaś cząsteczka jego jaźni podczas krótkiej podróży do czekającego nań Kolderczyka, lecz nieludzkie, gdy tymczasem czarownice z Estcarpu były ludźmi, bez względu na to, jakie jeszcze niezwykłe zdolności mogły posiadać.
Drgania ścian ustały. Simon stanął z dala od drzwi niepewny, w którą stronę się otworzą. Nie miał jednak wątpliwości, te się otworzą i rzeczywiście tak się stało.
Tym razem z zewnątrz dochodziły jakieś dźwięki, stłumiony pomruk, ostry ton odległych głosów. Wyszedł ostrożnie do niewielkiej alkowy. I jeszcze raz ze zdwojoną siłą odczuł obcość tego miejsca, choć widok wydał mu się znajomy. Na jednej ścianie wyeksponowana była olbrzymia mapa. Drogi, głęboko wcięta linia brzegowa, ukształtowane trójwymiarowo góry — wszystko to już kiedyś widział. W niektórych miejscach mapy wpięte były różnokolorowe żaróweczki. lampki, wzdłuż wybrzeża, gdzie znajdowała się nie istniejąca już twierdza Sulkar, były fioletowe, na równinach Estcarpu paliły się światełka żółte, w Karstenie zielone, a w Alizonie czerwone.
Mapa wisiała nad stołem, na którym w pewnych odstępach umieszczone były maszyny, od czasu do czasu wydające jakieś dźwięki lub zapalające małe światełka kontrolne. Pomiędzy każdą parą maszyn, odwróceni plecami do Simona, całkowicie zaabsorbowani urządzeniami na stole, siedzieli ludzie w szarych fartuchach i czepkach.
Trochę z boku stał mniejszy stół czy biurko, przy którym siedziało trzech innych Kolderczyków. Środkowy z tej trójki miał na głowie metalowy kask, z którego zwieszały się rurki i cała pajęczyna przewodów prowadzących do stojącego za nim pulpitu. Jego twarz była pozbawiona wyrazu, oczy miał zamknięte. Jednak nie spał, ponieważ od czasu do czasu jego palce sprawnie dotykały guziczków i dźwigni na umieszczonej przed nim tablicy. Simon objąwszy wzrokiem całą scenę nabrał przekonania, że znajduje się w sztabie jakiegoś ważnego zbiorowego przedsięwzięcia.
Tym razem słowa skierowane do niego nie rozległy się z powietrza, wypowiedział je mężczyzna siedzący po lewej stronie tego w metalowym kasku. Spojrzał na Simona, a jego płaska twarz o nadmiernie rozwiniętej górnej połowie, początkowo wyrażała głównie zniecierpliwienie, które jednak przekształcało się w świadomość, że ma do czynienia z kimś należącym do innego gatunku.
Simon skoczył. Nie mógł liczyć, że dotrze do końca stołu, ale w jego zasięgu znajdował się jeden z Kolderczyków obsługujących maszyny. Uderzył kantem dłoni, wymierzając cios, który mógłby złamać kark, ale pozbawił tylko ofiarę przytomności. Trzymając obwisłe ciało jak tarczę, Simon cofnął się do ściany przy drugich drzwiach, mając nadzieję, że uda mu się tamtędy wyjść.
Ku jego zdziwieniu mężczyzna, który pierwszy zauważył jego przybycie, nie czynił żadnych prób, by go zatrzymać, przynajmniej prób fizycznych. Powtórzył jedynie wolno i dobitnie w języku tubylców z kontynentu:
— Powrócisz do swojej jednostki. Zameldujesz się w punkcie kontrolnym.
W czasie gdy Simon nadal wycofywał się do drzwi, jeden z mężczyzn, który przedtem siedział obok jego obecnego więźnia, odwrócił zdumione oblicze od Simona, przenosząc wzrok na siedzących przy końcu stołu, a potem znów na Simona. Reszta jego kolegów spoglądała znad maszyn z takim samym zdziwieniem, kiedy ich oficer wstał. Było jasne, że oczekiwali od Simona natychmiastowego i bezwarunkowego posłuszeństwa.
— Wrócisz do swojej jednostki! Natychmiast! Simon roześmiał się. Rezultat tej reakcji był zaiste zadziwiający. Wszyscy obecni, z wyjątkiem mężczyzny w metalowym kasku, który na nic nie zwracał uwagi, wstali z miejsc. Ci z dużego stołu ciągle patrzyli na dwóch zwierzchników w końcu pomieszczenia, jakby w oczekiwaniu na rozkazy. Simon pomyślał, że gdyby skręcał się w agonii, nie byliby tak zaskoczeni, jego reakcja na rozkaz oszołomiła ich całkowicie.
Człowiek, który wydał ten rozkaz, położył rękę na ramieniu swego towarzysza w kasku, potrząsając nim łagodnie. Gest ten, choć tak powściągliwy, zdawał się wyrażać najwyższą panikę. Przyzwany w ten sposób do rzeczywistości Kolderczyk otworzył oczy, rozejrzał się dokoła, najpierw z niecierpliwością, a potem z widocznym osłupieniem. Patrzył na Simona, jakby obserwował cel.
To co nastąpiło, nie było fizycznym atakiem, ale uderzeniem niewidzialnej siły, niemożliwej do określenia dla kogoś niewtajemniczonego. Ale to był cios, który przygwoździł Simona do ściany, odebrał mu zdolność poruszania.
Ciało, którym zasłaniał się jak tarczą, wyśliznęło mu się z ramion i osunęło na podłogę. Nawet oddychanie stało się dla Simona wysiłkiem, na którym musiał się skoncentrować. Jeżeli zostanie w miejscu, pod naciskiem niewidzialnej miażdżącej ręki, nie przeżyje. Znajomość z czarownicami z Estcarpu wyostrzyła jego percepcję. Pomyślał, że to, co złapało go w pułapkę, nie było tworem ciała, ale umysły więc tylko przez umysł może być zwalczone.
Z tego rodzaju mocą zetknął się jedynie w Estcarpie i nie miał wprawy w posługiwaniu się nią. Zbierając wszystkie siły woli skoncentrował się na podniesieniu ręki, lecz ta poruszała się tak niezdarnie, że obawiał się niepowodzenia.
Teraz kiedy oparł jedną dłoń na ścianie, do której przykuła go nieznana energia, podniósł drugą dłoń. Choć bolały go mięśnie i głowa, zdołał odepchnąć się i odejść od ściany. Czy dostrzegł cień zaskoczenia na szerokiej twarzy Kolderczyka w metalowym kasku?
Następnym posunięciem Simona nie kierowała świadomość. Podniósł prawą rękę na wysokość serca i nakreślił w powietrzu pewien znak.
Widział go już po raz trzeci. Przedtem jednak nakreśliła go dłoń mieszkanki Estcarpu i przez chwilę płonął jasnym ogniem.
Teraz rysunek również rozbłysnął, ale rozpryskującą się bielą. I w tym momencie Simon mógł się poruszyć! Nacisk zelżał. Podbiegł do drzwi, wykorzystując chwilową możliwość ucieczki w leżące za nimi nieznane terytorium.