Była to jedynie chwilowa ucieczka, ponieważ natknął się na uzbrojonych mężczyzn. Trudno było źle odczytać ten wyraz koncentracji w zwróconych na niego oczach, kiedy wypadł na korytarz, na którym pełnili wartę. To byli niewolnicy Kolderu i tylko zabijając mógł sobie utorować drogę.
Zbliżali się w milczeniu ciężkim od groźby, od obietnicy śmierci. Simon szybko się zdecydował i rzucił się na ich spotkanie. Prześliznął się w prawo i zwarł z mężczyzną będącym najbliżej ściany, przewracając go w taki sposób, by równocześnie zabezpieczyć sobie tyły.
Niespodziewaną pomocą okazała się gładka powierzchnia podłogi. Siła uderzenia Simona przeniosła ich obydwu poza dwóch pozostałych wartowników. Simon uderzył nożem, czując dotyk ostrza na własnych żebrach. Wartownik kaszląc potoczył się po ziemi, a Simon wyrwał mu zza pasa pistolet strzałkowy.
Strzelił do pierwszego z pozostałych wartowników w samą porę i dzięki temu miecz wymierzony w jego szyję spadł na ranili? Dało to Simonowi cenną sekundę na wycelowanie w trzeciego i ostatniego przeciwnika.
Zabrawszy jeszcze dwa pistolety strzałkowe ruszył dalej. Na szczęście ten korytarz nie kończył się ukrytymi drzwiami, lecz schodami. Kamienne schody, biegnące przy kamiennej ścianie, znacznie różniły się od gładkich szarych powierzchni pomieszczeń, w których Simon dotychczas przebywał.
Jego gołe stopy szurały po chropowatej powierzchni kamiennych stopni. Na wyższym piętrze natknął się na przejście podobne do tych, jakie widywał w stolicy Estcarpu. Jakiekolwiek funkcjonalno-futurystyczne było jądro tego miejsca, z wyglądu przypominało ono miejscowe budowle.
Simon krył się dwukrotnie, z pistoletem gotowym do strzału, kiedy mijały go oddziały tubylców, przekształconych przez Kolderczyków. Nie mógł stwierdzić, czy zarządzono jakiś ogólny alarm, czy też były to zwykłe rutynowe patrole, ponieważ poruszali się równym krokiem i nie przeszukiwali bocznych przejść.
Wydawało się, że czas stanął w miejscu w szarych, jednostajnie oświetlonych korytarzach. Simon nie wiedział, czy był to dzień czy noc, ani od jak dawna przebywał w kolderskiej twierdzy. Ale ostro odczuwał głód, pragnienie, zimno przenikające fartuch, który miał na sobie, i niewygodę, jaką sprawiało mu chodzenie boso, gdyż zawsze nosił buty.
Gdyby chociaż miał jakiś obraz wewnętrznego planu labiryntu. Z którego próbował uciec. Czy był na wyspie Gorm? Albo w tajemniczym mieście Yle założonym przez Kolder-czyków na wybrzeżu kontynentu? Czy może w jakiejś bardziej ukrytej kwaterze najeźdźców? Bo nie miał wątpliwości, że była to ważna kwatera.
Chęć znalezienia choćby tymczasowego schronienia i zaspokojenia głodu skłoniła go do przeszukania pomieszczeń na wyższy m piętrze. Nie było tu mebli, jakie widział niżej. Rzeźbione drewniane skrzynie, krzesła i stoły były wytworem tubylców. W niektórych pomieszczeniach znać było ślady szybkiego opuszczenia ich przez mieszkańców, ślady poszukiwań pokryte teraz kurzem, jakby pokoje te od dawna nie były używane.
W jednym z takich pomieszczeń Simon znalazł odpowiednie ubranie. Ciągle jednak brakowało mu kolczugi i jakiejś innej broni poza pistoletami, które odebrał zabitym wartownikom. Przede wszystkim jednak odczuwał głód i zastanawiał się, czy w poszukiwaniu jedzenia nie będzie musiał wrócić na niebezpieczne niższe kondygnacje.
Choć myślał o zejściu na dół, na razie wspinał się po każdej rampie czy stopniach, na jakie natrafił. Zorientował się, że w tym labiryncie wszystkie okna pozabijano, tak że funkcjonowało tu jedynie sztuczne oświetlenie, które stawało się tym słabsze, im więcej pięter dzieliło Simona od głównej kwatery Kolderu.
Ostatnie, bardzo wąskie pasmo schodów wyglądało na częściej używane, toteż Simon trzymał pistolet w pogotowiu, wspinając się w kierunku znajdujących się na górze drzwi. Drzwi otworzyły się łatwo i znalazł się na płaskim dachu. Nad jego częścią wzniesiono rodzaj daszka, pod którym Simon dostrzegł przedmioty, które — po tym, co widział na dole — bynajmniej go nie zdziwiły. Ich krótkie przysadziste skrzydła były skierowane do tyłu pod ostrym kątem, a żaden kadłub nie mógł pomieścić więcej niż pilota i ze dwóch pasażerów, ale były to niewątpliwie samoloty. W ten sposób wyjaśniła się tajemnica zdobycia Sulkaru, jeżeli oczywiście nieprzyjaciel dysponował odpowiednią liczbą powietrznych statków.
Dla Simona stanowiły one sposób ucieczki, o ile nie trafi mu się inna szansa. Ale skąd miał uciekać? Rozglądając się po tym zaimprowizowanym hangarze w poszukiwaniu strażnika, Simon przesunął się do skraju dachu mając nadzieję, że zobaczy coś, co pozwoli mu zorientować się w okolicy.
Przez moment zastanawiał się, czy nie znalazł się z powrotem w odbudowanym Sulkarze. W dole widoczny był port z zakotwiczonymi statkami, rzędy domów wzdłuż ulic biegnących w kierunku nabrzeża. Ale to miasto miało inny plan niż port kupiecki. Było większe i zaplanowane jakby odwrotnie: tam gdzie w Sulkarze znajdowały się magazyny i nieliczne domy mieszkalne, tu było na odwrót. Chociaż słońce zdawało się wskazywać, że zbliża się południe, ulice były opustoszałe, domy sprawiały wrażenie nie zamieszkanych. Ale nie widać było także oznak rozkładu i powolnego wkraczania przyrody, tak charakterystycznych dla kompletnie opuszczonych domostw.
Wystrój architektoniczny przypominał budowle Estcarpu i Karstenu, z minimalnymi tylko różnicami, nie mogło to więc być wzniesione przez Kolder Yle. Musiał znajdować się na wyspie Gorm, może w Sipparze, owym ośrodku narośli, którego siły Estcarpu nie mogły przebić.
Jeżeli miasto widoczne w dole było rzeczywiście nie zamieszkane, powinien bez trudu dostać się do portu i znaleźć jakiś sposób, by przeprawić się statkiem na wschodni kontynent. Ale skoro budynek, na którym się znajdował, był tak dokładnie odizolowany od świata zewnętrznego, to może jedyną możliwość ucieczki stwarzał właśnie dach?
Budynek, na którym stał, był najwyższą budowlą w niewielkim mieście, może był to stary zamek, w którym władali członkowie klanu Korisa. Gdyby kapitan był tu razem z nim, sprawa mogłaby być o wiele prostsza. Simon obszedł wszystkie boki i przekonał się, że do budynku nie przylegał żaden dach, że z każdej strony była ulica lub ulice.
Niechętnie wrócił do zaimprowizowanego hangaru. Głupotą byłoby zawierzyć maszynie, której nie umiał pilotować. Ale nie był to powód, żeby chociaż jednej z nich nie przyjrzeć się dokładnie. Simon stawał się coraz bardziej śmiały, skoro tak długo nic mu się nie stało. Mimo wszystko zabezpieczył się od niespodzianek. Nóż tkwiący w zamku drzwi prowadzących na dach ostrzeże go o przybyciu intruza.
Podszedł do najbliższego samolotu. Bez trudu wypchnął go z hangaru. Maszyna okazała się lekka, łatwa do prowadzenia. Podniósł wieko szerokiego dziobu i obejrzał silnik. Nie przypominał on żadnego znanego Simonowi silnika, ale nie był on przecież ani inżynierem, ani mechanikiem. Miał jednak dość wiary w skuteczność działań ludzi znajdujących się poniżej, by zachować pewność, że samolot będzie latał — o ile potrafi go poprowadzić.
Przed podjęciem dalszych poszukiwań Simon obejrzał cztery kolejne maszyny, rozbijając kolbą jednego z pistoletów ich silniki. Jeżeli miał uciekać drogą powietrzną, nie chciał stać się celem polowania myśliwców.
Nieprzyjaciel uderzył w momencie, kiedy Simon po raz ostatni uniósł w górę zaimprowizowany młotek. Nie było dobijania się do zablokowanych drzwi ani tupotu strażników na schodach. Znów milczące uderzenie owej niewidzialnej siły. Tym razem nie próbowała przygwoździć go do miejsca, ale sprowadzić do siebie. Simon uchwycił się uszkodzonego samolotu jak kotwicy. Zamiast tego wyciągnął go na otwartą przestrzeń — nie mógł się zatrzymać i szedł dalej w dół dachu.