Przypomniał sobie opowieści Korisa o szpiegach wysyłanych przez lata z Estcarpu na tę wyspę. I to, że sam kapitan nie mógł tu powrócić z powodu jakiejś tajemniczej bariery. Po własnych doświadczeniach z bronią kolderską Simon gotów był uwierzyć we wszystko. Tylko że jemu udało się uwolnić, najpierw w jednym z pokoi w cytadeli wroga, a potem dzięki użyciu jednego z samolotów. Fakt, że nie próbowali go ścigać na dole, świadczył, iż uznali go za martwego. Trudno było mu uwierzyć, że nikt czy nic nie obserwuje milczącego miasta. Toteż przez całą drogę do przystani Simon starał się kryć.
Znalazł tam statki, były uszkodzone przez sztormy, niektóre częściowo wyciągnięte na brzeg, ze zgniłym takielunkiem, podziurawionymi burtami, inne na pół zatopione, tak że nad wodę wystawały jedynie górne pokłady. Żaden z tych statków nie pływał od miesięcy, nawet od lat!
Od stałego lądu dzieliła Simona szerokość zatoki. Jeżeli ten martwy port to Sippar, a nie miał powodu przypuszczać, że tak nie jest, to stał naprzeciw długiego cypla, na którym najeźdźcy zbudowali Yle, a który kończył się jakby palcem. W miejscu paznokcia stał kiedyś Sulkar. Możliwe, że od momentu upadku twierdzy kupców siły Kolderu kontrolują teraz cały przylądek.
Gdyby udało mu się znaleźć niewielką łódź, musiałby płynąć dłuższą drogą na wschód wzdłuż butelkowatej zatoki do ujścia rzeki Es i potem do Estcarpu. A prześladowała go myśl, że czas już nie stoi po jego stronie.
Znalazł odpowiednią łódź ukrytą w magazynie. Wprawdzie nie był żeglarzem, ale podjął wszelkie środki ostrożności, by sprawdzić, czy łódź jest zdatna do drogi. Czekał do zapadnięcia zupełnego zmroku, zanim wziął się do wioseł, zaciskając zęby, gdyż bolało go posiniaczone ciało, i wiosłował zaciekle klucząc pomiędzy przegniłymi kadłubami dawnej floty Gormu.
Kiedy wypłynął już z przystani i odważył się postawić niewielki maszt, natknął się na kolderskie urządzenia obronne. Nic nie zobaczył ani nie usłyszał padając na dno łodzi, z palcami w uszach, z zamkniętymi oczami, broniąc się przed nawałą milczących dźwięków i niewidzialnego światła, które próbowały się wydostać z jakiegoś zakątka jego mózgu. Przypuszczał, że doświadczenie z siłą woli uświadomiło mu moc Kolderu, ale to rozdzieranie ludzkiego mózgu było znacznie gorsze.
Czy przebywał w tej chmurze minuty, dzień, czy rok? Ogłupiały i otępiały, Simon nie potrafiłby tego powiedzieć. Leżał na dnie łodzi, która kołysała się na falach, posłuszna dotknięciu wiatru w żagle. A za nim pozostał Gorm, martwy i ciemny w świetle księżyca.
Przed świtem wyłowił Simona patrol przybrzeżny z Es. Już czuł się trochę lepiej, choć wydawało mu się, że mózg ma tak poharatany jak łódź. Często zmieniając konie dojechał do stolicy Estcarpu.
W zamku, w tym samym pomieszczeniu, w którym po raz pierwszy spotkał Strażniczkę, wziął udział w naradzie wojennej opowiadając o przygodach na Gormie, i o kontaktach z Kolderczykami. Słuchali go oficerowie Estcarpu i owe kobiety o nieprzeniknionych twarzach. Przez cały czas szukał pośród czarownic tej jednej, ale jej nie znalazł.
Kiedy skończył, zadano mu kilka pytań, pozwalając opowiadać we własny sposób. Koris z kamienną twarzą i zaciśniętymi wargami słuchał opowieści o mieście umarłych. Strażniczka ruchem ręki przywołała jedną z kobiet.
— Teraz, Simonie Tregarth, weź ją za ręce i pomyśl o człowieku w metalowym kasku, staraj się przypomnieć sobie wszystkie szczegóły jego stroju i twarzy — rozkazała.
Simon posłuchał, choć nie bardzo wiedział, jaki to ma sens. Pomyślał kwaśno, że na ogół jest się posłusznym czarownicom z Estcarpu.
Więc trzymał te ręce suche i chłodne i przypominał sobie szary fartuch, dziwną twarz, której dolna część nie odpowiadała górnej, metalowy kask, władczy wyraz, a następnie zdziwienie, jakie odmalowało się na owej twarzy, kiedy Simon stawił opór. Ręce kobiety wysunęły się z jego dłoni i odezwała się znów Strażniczka:
— Siostro, widziałaś? Możesz nadać temu kształt?
— Widziałam — odpowiedziała kobieta. — Mogę nadać kształt temu, co mogę zobaczyć. Skoro użył mocy w pojedynku siły woli, wrażenie musiało być olbrzymie. Chociaż — spojrzała na swoje ręce, poruszając każdym palcem, jakby w przygotowaniu do jakiegoś zadania — czy będziemy mogli wykorzystać taką sztukę, to inna sprawa. Byłoby lepiej, gdyby polała się krew.
Nikt tego nie wytłumaczył, a Simon nie miał czasu zadawać pytań, bo po skończeniu narady Koris zabrał go do koszar. Znalazłszy się w tym pokoju, w którym kwaterował przed wymarszem do Sulkaru, Simon zapytał kapitana:
— Gdzie jest tamta pani? — Denerwujące było, że nie potrafił nazwać po imieniu znanej osoby, ta właściwość czarownic złościła go teraz bardziej niż kiedykolwiek. Ale Koris zrozumiał.
— Sprawdza posterunki graniczne.
— Ale czy jest bezpieczna?
Koris wzruszył ramionami. — Czy ktokolwiek z nas jest bezpieczny? Bądź pewny, że kobiety władające Mocą nie ponoszą niepotrzebnego ryzyka. Zbyt cenne jest to, co się w nich kryje. — Podszedł do zachodniego okna, wpatrując się w nie, jakby chciał zobaczyć coś poza okalającą miasto równiną. — A więc Gorm jest martwy. — Słowa te wypowiedział z trudem.
Simon ściągnął buty i położył się na łóżku. Dokuczała mu każda kostka, każdy mięsień.
— Opowiedziałem ci, co widziałem, ale tylko to, co widziałem. Życie ogranicza się do centralnej twierdzy Sipparu. Nie znalazłem go nigdzie indziej, ale nie szukałem zbyt daleko.
— Życie? Jakie życie?
— Zapytaj tych z Kolderu, a może naszych czarownic — odpowiedział sennie Simon. — Żaden z nich nie jest taki jak ty i może życie też pojmuje odmiennie.
Jak przez mgłę uświadamiał sobie, że kapitan odszedł od okna i stanął nad nim tak, że jego szerokie ramiona zasłaniały dostęp światła.
— Myślę, Simonie Tregarth, że ty jesteś inny. — Głos jego znów zabrzmiał głucho, bezdźwięcznie. — A zobaczywszy Gorm, jak oceniasz jego życie, czy śmierć?
— Jako wstrętną — wymamrotał Simon. — Ale to także można będzie ocenić we właściwym czasie. — Jeszcze zanim zasnął, zastanawiał się nad doborem słów.
Simon spał, obudził się na obfity posiłek i zasnął znowu. Nikt go nie potrzebował, nie obudziło go też to, co działo się w zamku. Mógł być zwierzęciem gromadzącym zapasy sił, tak jak niedźwiedź zbiera zapasy tłuszczu przed zimowym snem. Kiedy wreszcie się obudził, odczuwał zapał, siły, świeżość, co nie zdarzyło mu się już od bardzo dawna, chyba od czasu poprzedzającego Berlin. Berlin! Gdzie to było? Zupełnie nowe sceny zacierały w jego pamięci dawne wspomnienia.
A najczęściej prześladowało go wspomnienie pokoju w owym położonym na odludziu domu w Karsie, pokoju, w którym tkaniny zdobiły ściany, a czarownica patrzyła na niego z podziwem, kiedy jej ręka kreśliła w powietrzu płonący symbol. I jeszcze ten drugi moment, kiedy stała z bólem w sercu, dziwnie samotna, po tym użyła czarów dla Aldis, plamiąc swój dar dla dobra sprawy.
Teraz, kiedy Simon leżał czując pulsowanie życia w każdym nerwie i komórce swego ciała, gdy nie czuł siniaków, głodu i chęci przetrwania za wszelką cenę, położył prawą rękę na sercu. Ale nie wyczuł pod nią ciepłego ciała, lecz pieścił w pamięci coś innego, coś, co wydobywała z niego pieśń nie będąca pieśnią i przelała w dłoń, którą wtedy trzymał w swej dłoni, jakąś substancję, o której istnieniu nie wiedział.