Tutaj dźwięki unosiły się z podłogi pod ich stopami, przejmowały je następnie ściany, tak że wypełniły ich uszy i ciała swym powolnym rytmem.
Światełka na mapie nie paliły się. Na dużym stole nie było rzędu urządzeń obsługiwanych przez ubranych na szaro mężczyzn, chociaż metalowe uchwyty i zwisające luźno jeden lub dwa przewody wyznaczały miejsca, gdzie się dawniej znajdowały. Ale przy mniejszym stole w dalszym ciągu siedział mężczyzna w metalowym kasku, oczy miał zamknięte, był nieruchomy, tak jak podczas pierwszej wizyty Simona.
W pierwszej chwili Simonowi wydawało się, że mężczyzna nie żyje. Podszedł do stołu przyglądając się badawczo siedzącemu Kolderczykowi. Nie miał prawie wątpliwości, że był to ten sam mężczyzna, którego wygląd przypominał sobie na użytek artystki z Estcarpu. Doskonałość własnej pamięci sprawiła mu przyjemność.
Tylko że… Simon zatrzymał się. Mężczyzna żył, choć miał zamknięte oczy i siedział nieruchomo. Jedna jego ręka leżała na pulpicie sterowniczym i Simon dostrzegł, że właśnie nacisnął palcem jakiś guzik.
Simon przyskoczył do niego. W ułamku sekundy dostrzegł otwarte oczy, twarz pod metalowym kaskiem wykrzywiła złość, a może również strach. Simon schwycił przewody prowadzące od metalowego kasku do tablicy na ścianie. Pociągnął, zrywając liczne cienkie druciki. Ktoś krzyknął ostrzegawczo i Simon dostrzegł w powietrzu lufę broni. To Kolderczyk ruszył do akcji.
Simon ocalał jedynie dzięki temu, że splątany welon drutów uniemożliwił wrogowi swobodę ruchów. Uderzył karabinem w płaską twarz mężczyzny, który nie wydał żadnego dźwięku, choć w jego ciemnych oczach kryła się nienawiść. Uderzenie rozdarło skórę, spowodowało krwawienie policzka i nosa. Simon złapał nadgarstek Kolderczyka i wykręcił go w ten sposób, że cienka strużka pary ze specjalnego pistoletu skierowana została na sufit.
Upadli obaj na krzesło, na którym siedział przedtem kolderski oficer. Rozległ się ostry trzask, Simon poczuł ogień na szyi i na ramionach. W jego uszach zadźwięczał przytłumiony krzyk. Twarz Kolderczyka pod osłoną krwi wykrzywił grymas bólu, ale nadal stawiał opór, jakby miał mięśnie ze stali.
Te oczy, coraz większe i większe, zdawały się wypełniać całe pomieszczenie, Simon po prostu w nie wpadał. I nagle nie było już oczu, tylko dziwne, trochę zamglone okno na inny świat, może na inny czas. Między filarami ukazała się grupa ubranych na szaro mężczyzn, jadących w nie znanych Simonowi pojazdach. Strzelali za siebie, była to niewątpliwie resztka jakiegoś rozbitego pośpiesznie uciekającego oddziału.
Walczyli w wąskim szyku, a Simon walczył wraz z nimi, wraz z nimi odczuwał desperację i zimną wściekłość, nie wyobrażał sobie, że w ogóle mogą istnieć uczucia tak targające umysł i serce. Brama — kiedy raz znajdą się za bramą, wtedy będą mieli czas, czas na odbudowę, czas na to, by stać się tym, kim chcieli i mogli być. Strzaskane imperium i zrujnowany świat pozostawały za nimi, przed nimi był nowy świat do wzięcia.
Otoczonych uciekinierów rozproszono. Widział już tylko jedną pobladłą twarz z czerwoną plamą w miejscu, gdzie wylądował jego pierwszy cios. Otaczał ich obu smród spalonego materiału i zwęglonego ciała. Jak długo trwała wizja owej doliny — nie mogło to być więcej niż sekundę! Simon ciągle jeszcze walczył, dociskając rękę mężczyzny do krzesła, tak by złamać mu przegub. Wreszcie dwukrotnie uderzył dłonią tamtego o oparcie krzesła, palce rozluźniły się i parowy pistolet wypadł na podłogę.
Po raz pierwszy od tamtego krzyku Kolderczyk wydał dźwięk, był to rodzaj urywanego skomlenia, które sprawiło, że Simonowi zrobiło się niedobrze. Znów zanikająca wizja uciekających mężczyzn — chwila gorącego żalu, niemal cios dla człowieka, który w nim uczestniczył. Obydwaj walczący upadli na podłogę, kolderski oficer nadział się na jakiś wystający drut, Simon uderzył mocno o podłogę metalowym kaskiem. Po raz ostatni coś w rodzaju rozpoznania przeskoczyło od Kolderczyka do Simona i w tym ułamku sekundy zrozumiał może nie tyle, kim byli Kolderczycy, ale skąd przybyli. Potem nie było już nic, Simon odepchnął zwiotczałe ciało i usiadł.
Tunston pochylił się i usiłował zdjąć metalowy kask z poruszającej się bezwładnie głowy. Wszyscy byli nieco zaskoczeni, kiedy okazało się, że ów kask wcale nie był kaskiem, ale zdawał się stanowić nieodłączną część ciała Kolderczyka.
Simon wstał. — Zostaw go! — rzucił Gwardziście. — Ale niech nikt nie dotyka tych przewodów.
W tym momencie uświadomił sobie, że drganie podłogi i ścian ustało, że znikło życie, pozostawiając dziwną pustkę. Kolderczyk w metalowym kasku mógł być sercem Kolderu na Gormie, a kiedy ono przestało bić, cytadela zginęła, tak jak wcześniej zginęli z rąk jego współplemieńców mieszkańcy Sipparu.
Simon skierował się w stronę wnęki, w której znajdowała się winda. Czy nic już nie działa i nie będzie sposobu dostania się na niższe kondygnacje? Jednak drzwi niewielkiej kabiny były otwarte. Wydał rozkazy Tunstonowi i zabrawszy ze sobą dwóch żołnierzy, zamknął drzwi.
Szczęście wydawało się i tym razem sprzyjać obrońcom Estcarpu, bo zamknięcie drzwi wprawiło w ruch mechanizm windy. Kiedy drzwi ponownie się otworzyły, Simon miał nadzieję wysiąść na kondygnacji, na której znajdowało się laboratorium. Ale kiedy kabina się zatrzymała, zobaczył coś, co było tak odległe od jego oczekiwań, że przez chwilę wpatrywał się w milczeniu, podczas gdy żołnierze wydawali okrzyki zdziwienia.
Znaleźli się na brzegu podziemnej przystani, w powietrzu unosił się zapach morskiej wody i czegoś jeszcze. Światło, podobne jak w całej twierdzy, koncentrowało się na pasie, otoczonym z obu stron wodą, zmierzającym prosto w ciemną i ponurą czeluść. Na nabrzeżu leżały skłębione ciała ludzi, takich jak oni sami, wśród których nie było mężczyzn w szarych fartuchach.
Żywe trupy, które spotkali na ulicach Sipparu, były uzbrojone i kompletnie ubrane, ci zaś byli albo nadzy, albo odziani w strzępy dawnych ubrań, jakby od dawna sprawa ubierania się ich nie dotyczyła.
Niektórzy padli obok niewielkich ciężarówek, na których piętrzyły się jeszcze pudła i kontenery. Inni leżeli rzędami, jakby zmarli w czasie marszu w zwartym szyku. Simon podszedł bliżej i pochylił się, by się przyjrzeć pierwszemu z leżących. Nie ulegało wątpliwości, że mężczyzna ten nie żył i to co najmniej drugi dzień.
Ostrożnie, przemykając się między leżącymi ciałami, trójka Gwardzistów zmierzała do końca nabrzeża. Żaden z zabitych nie był uzbrojony. Żaden też nie pochodził z Estcarpu. Jeżeli byli to niewolnicy Kolderu, należeli do innych ras.
— Tutaj, kapitanie. — Jeden z Gwardzistów pozostał w tyle za Simonem i zatrzymał się w niemym zdziwieniu nad jakimś ciałem. — Tu leży człowiek, jakiego nigdy jeszcze nie widziałem. Popatrz na kolor jego skóry, na włosy, on nie jest stąd!
Nieszczęsny niewolnik Kolderu leżał na plecach jakby pogrążony we śnie. Ale jego skóra, przykryta tylko łachmanami okręconym wokół bioder, była czerwonobrązowa, i włosy ściśle przylegały do czaszki. Nie ulegało wątpliwości, że Kolderczycy zarzucali swoje sieci w bardzo odległych regionach.
Nie bardzo wiedząc dlaczego, Simon doszedł do końca nabrzeża. Albo miasto Sippar wzniesiono kiedyś na gigantycznej podziemnej pieczarze, albo najeźdźcy dla własnej potrzeby wysadzili skałę, co jak przypuszczał Simon — mogło się wiązać z łodzią, na której był kiedyś więźniem. Czy to był ukryły port floty Kolderu?
— Kapitanie! — inny Gwardzista trochę wyprzedził Tregartha mijając obojętnie stosy ciał. Stał teraz na końcu nabrzeża i przywoływał Simona.