— Ale to tylko bryłka metalu. Gdybyśmy używali jabłek zamiast monet, można by przynajmniej je zjeść — zauważył Moist.
— Tak, ale może je pan zjeść tylko raz. Pens, można powiedzieć, to wieczne jabłko.
— Którego nie można zjeść. A przecież można zasadzić jabłoń.
— Może pan wykorzystać pieniądze, żeby robić więcej pieniędzy.
— Owszem, ale jak pan zrobi więcej złota? Alchemicy nie potrafią, krasnoludy pilnują tego, co mają, Agatejczycy nie chcą nam oddać swojego. Czemu nie oprzemy pieniądza na srebrze? Tak to załatwili w BhangBhangduc.
— Nie dziwię się, przecież to cudzoziemcy — stwierdził Bent. — Ale srebro czernieje. Złoto to jedyny metal, który nie matowieje.
I znowu ten charakterystyczny tik… Najwyraźniej złoto pochłaniało Benta całkowicie.
— Widział pan dosyć, panie Lipwig?
— Trochę za dużo dla komfortu, obawiam się…
— W takim razie chodźmy na spotkanie z prezesem.
Bent szedł nierównym krokiem, prowadząc Moista po schodach, a potem korytarzem. Zatrzymali się przed podwójnymi drzwiami z ciemnego drewna. Bent zastukał — nie raz, ale całą sekwencją puknięć, która sugerowała kod. A potem, bardzo ostrożnie, pchnął drzwi.
Gabinet prezesa był duży, umeblowany z prostotą, ale bardzo kosztownymi elementami. Brąz i mosiądz rzucały się w oczy. Prawdopodobnie ostatnie ocalałe drzewo jakiegoś rzadkiego, egzotycznego gatunku zostało ścięte jako surowiec na biurko będące obiektem pożądania i dostatecznie wielkie, by chować w nim ludzi. Lśniło głęboką, bardzo głęboką zielenią, mówiącą o uczciwości i władzy. Moist założył, całkiem naturalnie, że kłamie.
W mosiężnej tacy na dokumenty siedział mały piesek.
— Pan Lipwig, pani prezes… — powiedział Bent.
Dopiero wtedy Moist sobie uświadomił, że biurko ma także ludzkiego użytkownika. Ponad blatem spoglądała na niego głowa bardzo drobnej, bardzo pomarszczonej, siwej kobiety. Po obu jej stronach na biurku leżały — lśniąc stalą w tym świecie barwy złota — dwie naładowane kusze umocowane na niewielkich przegubach. Drobne dłonie właścicielki cofały się właśnie z łożysk.
— A tak. Jak miło — pisnęła. — Jestem panią Lavish. Niech pan siada, panie Lipwig.
Posłuchał, zajmując miejsce poza obecnym polem rażenia kusz. Pies skoczył z biurka na jego kolana z radosnym, miażdżącym krocze entuzjazmem.
Był to najmniejszy i najbrzydszy pies, jakiego Moist w życiu widział. Przypominał złote rybki z wielkimi, wytrzeszczonymi oczami, które wyglądają, jakby miały eksplodować. Natomiast nos, w przeciwieństwie do oczu, wydawał się wgnieciony. Pies sapał, a nogi miał takie krzywe, że musiał czasem się potykać o własne łapy.
— To Pan Maruda — przedstawiła zwierzaka staruszka. — Normalnie nie okazuje ludziom takiej sympatii, panie Lipwig. Jestem pod wrażeniem.
— Cześć, Panie Marudo — rzucił Moist.
Pies szczeknął piskliwie, po czym pokrył twarz Moista najlepszą psią śliną.
— Lubi pana, panie Lipwig — stwierdziła z aprobatą pani Lavish. — Potrafi pan odgadnąć rasę?
Moist dorastał z psami i nieźle znał się na rasach, ale przy Panu Marudzie nie miał żadnego punktu zaczepienia. Spróbował więc uczciwości.
— Wszystkie? — zasugerował.
Pani Lavish roześmiała się, a ten śmiech brzmiał o sześćdziesiąt lat młodziej niż ona.
— Całkiem słusznie. Jego matka to spoonhound, za dawnych czasów bardzo popularna rasa w pałacach arystokracji. Ale pewnej nocy uciekła, słychać było mnóstwo szczekania i obawiam się, że Pan Maruda jest synem bardzo wielu ojców. Biedaczysko.
Pan Maruda skierował na Moista parę smutnych oczu, a jego mina zaczęła zdradzać pewne napięcie.
— Bent, Pan Maruda jest dość niespokojny — stwierdziła pani Lavish. — Proszę, weź go na mały spacer do ogrodu, dobrze? Naprawdę się obawiam, że młodzi urzędnicy nie dają mu dość czasu.
Burzowa chmura przesunęła się szybko przez twarz głównego kasjera, który jednak posłusznie zdjął z haczyka czerwoną smycz.
Piesek zaczął warczeć.
Bent wziął także parę grubych, skórzanych rękawic i wciągnął je wprawnie. Warczenie zabrzmiało głośniej, a on schylił się ostrożnie, podniósł psa i przytrzymał pod pachą. Bez słowa wyszedł z gabinetu.
— Więc to pan jest tym słynnym naczelnym poczmistrzem! — rzekła pani Lavish. — Człowiek w złotym kostiumie, osobiście! Ale nie dzisiaj rano, jak widzę. Podejdź tu, drogi chłopcze. Chcę ci się przyjrzeć w świetle.
Moist zbliżył się, a staruszka wstała niezgrabnie, pomagając sobie dwoma laskami o uchwytach z kości słoniowej. Potem upuściła jedną i chwyciła Moista pod brodę. Przez chwilę przypatrywała mu się w skupieniu, obracając głowę w obie strony.
— Hmm… — mruknęła, cofając się o krok. — Tak jak myślałam…
Drugą laską trzepnęła go z tyłu po nogach i ścięła jak źdźbło. A kiedy leżał oszołomiony na grubym dywanie, pani Lavish mówiła dalej, tryumfalnym tonem:
— Jesteś złodziejem, oszustem, szulerem i ogólnie hochsztaplerem! Przyznaj się!
— Nie jestem! — zaprotestował Moist słabym głosem.
— I jeszcze kłamcą — stwierdziła radośnie pani Lavish. — I zapewne dodatkowo się podszywasz! Och, nie marnuj na mnie tego niewinnego spojrzenia! Twierdzę, że jesteś nicponiem, mój panie! Nie powierzyłabym ci nawet wiadra wody, choćby mi się majtki paliły!
A potem szturchnęła Moista w pierś. Mocno.
— No co, masz zamiar tak leżeć cały dzień? — burknęła. — Wstawaj, człowieku! Przecież nie powiedziałam, że cię nie lubię!
Moist podniósł się ostrożnie. W głowie mu się kręciło.
— Podaj mi rękę, Lipwig — rzekła pani Lavish. — Naczelny poczmistrz, tak? Jesteś prawdziwym dziełem sztuki! Dawaj!
— Co takiego? Aha…
Moist ujął dłoń kobiety. Czuł się, jakby chwycił zimny pergamin.
Pani Lavish parsknęła śmiechem.
— No tak. Całkiem jak ten szczery i mocny uścisk mojego zmarłego męża. Żaden uczciwy człowiek nie ma takiego szczerego uścisku. Na wszystkich bogów, dlaczego tak długo trwało, zanim odkryłeś świat finansjery?
Moist rozejrzał się niepewnie. Byli tu sami, bolały go łydki, a pewnych osób zwyczajnie nie da się oszukać. Mamy tutaj, pomyślał, Dziarską Staruszkę Model I: indycza szyja, krępujące poczucie humoru, radosna przyjemność bawienia się łagodnym okrucieństwem, bezpośredni sposób mówienia, który flirtuje z niegrzecznością, a co ważniejsze, flirtuje też z flirtem. Lubi uważać, że nie jest żadną „damą”. Chętna do wszystkiego, co nie grozi upadkiem, i ma ten błysk w oku mówiący: „Mogę robić, co chcę, bo jestem stara! I mam słabość do łobuzów”. Takie staruszki bardzo trudno oszukać, ale też nie ma potrzeby.
Uspokoił się. Czasami zrzucenie maski daje prawdziwą ulgę.
— W każdym razie pod nikogo się nie podszywam — zapewnił. — Moist von Lipwig to moje prawdziwe nazwisko.
— Tak, domyślam się, że nie miałeś żadnego wyboru. — Pani Lavish wróciła na fotel. — Jednak wydaje się, że przez cały czas wszystkich oszukujesz. Siadaj, Lipwig. Przecież nie gryzę. — Ostatniemu zdaniu towarzyszyło spojrzenie mówiące: „Ale dajcie mi pół butelki dżinu i pięć minut, żebym znalazła swoje zęby, to zobaczymy”. Wskazała mu krzesło obok siebie.