— Ono wcale mi nie pomaga, siostro! — burknęła staruszka.
— Przecież wie pani, że doktor powiedział: koniec z alkoholem. — Pielęgniarka spojrzała oskarżycielsko na Moista. — Nie wolno jej pić alkoholu — powtórzyła, wyraźnie zakładając, że poczmistrz ma przy sobie kilka butelek.
— A ja mówię: koniec z doktorem — odparła pani Lavish i mrugnęła konspiracyjnie do Moista. — Moi tak zwani pasierbowie za to płacą, wyobrażasz sobie? Próbują mnie otruć. I tłumaczą wszystkim, że zwariowałam…
Zabrzmiało pukanie do drzwi — nie tyle prośba o zgodę na wejście, ile raczej deklaracja zamiaru. Pani Lavish poruszyła się z zadziwiającą szybkością i zanim drzwi się otworzyły, dwie kusze obracały się już na przegubach.
Wszedł pan Bent z wciąż warczącym Panem Marudą pod pachą.
— Mówiłam przecież: pięć razy, panie Bent! — wrzasnęła pani Lavish. — O mało nie zastrzeliłam Pana Marudy! Nie umie pan liczyć?
— Proszę o wybaczenie — odparł Bent, ostrożnie kładąc Pana Marudę na stosie dokumentów. — I umiem liczyć.
— No to kto jest malusim majudką? — zaszczebiotała pani Lavish, a piesek wybuchnął obłąkanym entuzjazmem na widok kogoś, z kim rozstał się najwyżej dziesięć minut temu. — Byłeś ziećnym piesiećkiem? Był grzecznym pieseczkiem, panie Bent?
— Tak, proszę pani. Nadzwyczajnie. — Jad wężowych lodów nie mógłby być bardziej morderczo lodowaty. — Czy mogę teraz wrócić do swoich obowiązków?
— Pan Bent uważa, że nie wiem, jak się prowadzi bank, prawda, Panie Marudo? — gruchała do psa pani Lavish. — Jest niemądrym panem Bentem, prawda? Tak, panie Bent, może pan iść.
Moist przypomniał sobie stare przysłowie z BhangBhangduc: „Kiedy starsze panie zaczynają prawić złośliwości swojemu psu, ten pies jest już obiadem”. Wydawało się zaskakująco adekwatne w tych czasach, a te czasy były czasami, kiedy lepiej nie kręcić się w pobliżu.
— No cóż, miło było panią poznać, pani Lavish — rzekł, wstając. — Przemyślę sobie wszystko.
— Czy on już widział Huberta? — spytała pani Lavish, na pozór zwracając się do psa. — Musi poznać Huberta, zanim sobie pójdzie. Wydaje się trochę zagubiony w kwestii finansów… Proszę go zaprowadzić do Huberta, panie Bent. Hubert świetnie tłumaczy.
— Jak pani sobie życzy — odparł Bent, patrząc wściekle na Pana Marudę. — Jestem pewien, że kiedy wysłucha Huberta tłumaczącego przepływ pieniędzy, nie będzie już trochę zagubiony. Proszę za mną, panie Lipwig.
Bent milczał, kiedy schodzili na dół. Swoje duże stopy podnosił starannie, jak ktoś idący po podłodze zasypanej pinezkami.
— Pani Lavish to bojowa staruszka, co? — spróbował zagaić Moist.
— O ile mi wiadomo, nazywa się to charakterem — odparł z powagą Bent.
— Bywa czasami męcząca?
— Powstrzymam się od komentarza, drogi panie. Pani Lavish jest właścicielką pięćdziesięciu jeden procent akcji mojego banku.
Jego banku… Moist zanotował to w pamięci.
— To dziwne — stwierdził. — Przed chwilą mi mówiła, że ma tylko pięćdziesiąt procent.
— I psa. Pies jest właścicielem jednej akcji, zapisanej mu przez zmarłego sir Joshuę, a pani Lavish jest właścicielką psa. Zmarły sir Joshua miał, jak to się mówi, przewrotne poczucie humoru.
Czyli pies posiada kawałek banku, myślał Moist. Ależ weseli ludzie z tych Lavishów, nie ma co…
— Rozumiem, że nie uznaje pan tego za zabawne, panie Bent?
— Z satysfakcją mogę stwierdzić, że niczego nie uznaję za zabawne — odparł Bent, kiedy stanęli u stóp schodów. — W ogóle nie mam poczucia humoru. Żadnego. Zostało to wykazane metodami frenologii. Mam zespół Nichtlachena-Kenwortza, który z jakichś niezrozumiałych powodów uznawany jest za przykre schorzenie. Ja uważam go za dar. Muszę z przyjemnością zaznaczyć, że widok grubego mężczyzny ślizgającego się na skórce od banana oznacza dla mnie jedynie przykry wypadek, który sugeruje potrzebę większej dbałości o usuwanie domowych odpadków.
— A próbował pan… — zaczął Moist, ale Bent uniósł dłoń.
— Proszę! Powtarzam: nie uważam tego za brzemię. I muszę dodać, że irytuje mnie, kiedy inni tak sądzą. Niech się pan nie czuje zobowiązany do prób rozśmieszenia mnie. Gdybym nie miał nóg, czy próbowałby pan skłonić mnie do biegu? Jestem całkiem szczęśliwy, bardzo dziękuję!
Przystanął przed kolejnymi podwójnymi drzwiami, uspokoił się trochę i złapał uchwyty.
— A teraz może powinienem skorzystać z okazji, by pokazać panu, gdzie… mogę chyba powiedzieć: gdzie dokonuje się poważna praca, panie Lipwig. Kiedyś nazywano to kantorem, ale ja wolę o tym myśleć jak o… — Szarpnął drzwi, które rozchyliły się majestatycznie. — …Moim świecie.
Sala robiła wrażenie. A pierwszym wrażeniem, jakie zrobiła na Moiście, było: To jest piekło w dniu, kiedy nie mogli znaleźć zapałek.
Patrzył na rzędy zgarbionych pleców, na piszących gorączkowo ludzi. Nikt nie uniósł głowy.
— Pod tym dachem nie ma miejsca na liczydła, liczmany czy inne nieludzkie aparaty, panie Lipwig — oświadczył Bent, prowadząc go centralnym przejściem. — Ludzki umysł zdolny jest do nieomylności w świecie liczb. To my je wynaleźliśmy, więc jak mogłoby być inaczej? Jesteśmy tutaj rygorystyczni, bardzo rygorystyczni…
Jednym szybkim ruchem Bent porwał arkusz papieru z tacy dokumentów wychodzących na najbliższym biurku, przejrzał szybko i upuścił na miejsce z cichym pomrukiem, który oznaczał albo aprobatę, że urzędnik wszystko zapisał poprawnie, albo rozczarowanie, że nie znalazł żadnego błędu.
Na kartce aż gęsto było od obliczeń i z pewnością żaden śmiertelnik nie mógłby ocenić ich jednym rzutem oka. Ale Moist nie postawiłby nawet pensa na to, że Bent nie sprawdził każdej linii.
— Tutaj, w tej sali, znajdujemy się w sercu banku — oznajmił z dumą główny kasjer.
— W sercu — powtórzył niepewnie Moist.
— Tutaj wyliczamy oprocentowanie, opłaty, kredyty, koszty i… właściwie wszystko. I nie robimy błędów.
— Jak to? Nigdy?
— Praktycznie nigdy. Pewnie, niektóre osobniki czasami się mylą — przyznał z niesmakiem Bent. — Na szczęście osobiście sprawdzam każde działanie. Żaden błąd nie przebije się przeze mnie, może mi pan wierzyć. Błąd, drogi panie, jest gorszy od grzechu, a to dlatego, że grzech bywa często kwestią opinii, punktu widzenia czy nawet właściwej chwili, natomiast błąd to fakt, który krzyczy o poprawienie. Widzę, że starannie się pan szyderczo nie uśmiecha, panie Lipwig.
— Nie? To znaczy nie, oczywiście, że nie — zapewnił Moist.
Niech to… Zapomniał o pradawnej mądrości: Uważaj, kiedy bacznie obserwujesz, czy i ty nie jesteś bacznie obserwowany.
— Ale mimo wszystko jest pan przerażony — stwierdził Bent. — Używa pan słów i słyszałem, że robi pan to dobrze, lecz słowa są miękkie i sprawny język może je uformować w rozmaite znaczenia. Liczby są twarde. Och, można nimi oszukiwać, ale nie da się zmienić ich natury. Trzy to trzy. Nie przekona się trójki, by była czwórką, nawet jeśli ją pan ucałuje. — Gdzieś w hali zabrzmiał bardzo cichutki chichot, ale pan Bent wyraźnie nie usłyszał. — I niechętnie wybaczają. Pracujemy tutaj bardzo ciężko nad rzeczami, które trzeba wykonać. — Wyciągnął rękę. — A tutaj siedzę ja. W samym centrum.
Dotarli do dużego podestu na środku sali. W tej samej chwili chuda kobieta w białej bluzce i długiej czarnej spódnicy wyminęła ich z szacunkiem i starannie ułożyła plik kartek na tacy, gdzie piętrzył się już stos dokumentów. Zerknęła na Benta, który rzucił tylko: