— Dziękuję, panno Drapes.
Był zbyt zajęty demonstrowaniem cudów tego podestu, na którym ustawiono półkoliste biurko o skomplikowanej konstrukcji, by zauważyć wyraz, jaki przemknął po jej bladej twarzy. Ale Moist go dostrzegł i odczytał tysiąc słów, prawdopodobnie zapisanych w jej pamiętniku i nigdy nikomu niepokazywanych.
— Widzi pan? — zapytał niecierpliwie główny kasjer.
— Hmm? — mruknął Moist, spoglądając za odchodzącą kobietą.
— Proszę spojrzeć tutaj — rzekł Bent. Usiadł i zaczął pokazywać z czymś zbliżonym niemal do entuzjazmu. — Za pomocą tych pedałów mogę odwrócić biurko w dowolnym kierunku! To panoptikum mojego małego świata. Nic nie umknie moim oczom! — Zaczął pedałować gwałtownie, a cały podest przesunął się na obrotowej podstawie. — Może się kręcić z dwoma różnymi prędkościami, jak pan widzi, dzięki temu pomysłowemu…
— Rzeczywiście, prawie nic się przed panem nie ukryje — przyznał Moist, kiedy panna Drapes usiadła. — Ale chyba utrudniam panu pracę. Przepraszam.
Bent spojrzał na papiery i wzruszył ramionami.
— Ten stos? Nie zajmie mi wiele czasu. — Zaciągnął dźwignię hamulca i wstał. — Poza tym moim zdaniem to ważne, żeby w tym momencie zobaczył pan, o co tu naprawdę chodzi, ponieważ teraz muszę pana zaprowadzić do Huberta.
Odchrząknął lekko.
— Hubert nie jest tym, o co tu naprawdę chodzi? — odgadł Moist, kiedy razem wracali do głównego holu.
— Jestem pewien, że ma dobre chęci — odparł Bent, a słowa zawisły w powietrzu jak pętla.
W holu panowała dostojna cisza. Przy ladzie stało kilka osób, piesek jakiejś staruszki pił z mosiężnej misy przy drzwiach wejściowych, a wszelkie słowa były wypowiadane odpowiednio ściszonymi głosami. Moist cenił pieniądze, należały do jego ulubionych rzeczy, ale przecież niekoniecznie trzeba o nich mówić cicho, jakby w obawie, że się obudzą.
Jeśli w tym miejscu pieniądze miały głos, to szeptały.
Główny kasjer otworzył nieduże i niezbyt okazałe drzwiczki za schodami, na wpół ukryte za kilkoma palmami w doniczkach.
— Niech pan uważa, podłoga zawsze jest tutaj mokra — uprzedził, prowadząc szerokimi schodami w dół do najwspanialszej piwnicy, jaką Moist w życiu widział. Piękne kamienne łuki podtrzymywały cudownie zdobione kafelkami sklepienie, ciągnące się w dal w półmroku. Wszędzie paliły się świece, a w średniej odległości coś iskrzyło się i bladoniebieskim lśnieniem wypełniało przestrzeń między kolumnami.
— To była krypta w świątyni — wyjaśnił Bent, prowadząc Moista w głąb.
— Chce pan powiedzieć, że budynek nie tylko wygląda jak świątynia?
— Został wzniesiony jako świątynia, ale nigdy nie pełnił tej funkcji.
— Naprawdę? — zdziwił się Moist. — Którego boga?
— Żadnego, jak się okazało. Jeden z królów Ankh nakazał budowę około dziewięciuset lat temu. Wydaje mi się, że była to kwestia budownictwa spekulatywnego. Inaczej mówiąc, nie miał na myśli żadnego konkretnego boga.
— Liczył na to, że jakiś się pojawi?
— Właśnie tak, sir.
— Jak sikorki? — Moist rozejrzał się dookoła. — To miejsce było czymś w rodzaju niebiańskiego karmnika?
Bent westchnął.
— Barwnie się pan wyraża, panie Lipwig, ale sądzę, że jest w tym odrobina prawdy. W każdym razie nic z tego nie wyszło. Potem budynek wykorzystywano jako magazyn na wypadek oblężenia, jako halę targową i tak dalej, aż wreszcie Jocatello La Vice przejął go, kiedy miasto nie spłaciło pożyczki. To wszystko należy do oficjalnej historii. Czy cudzołożenie nie jest tu wspaniałe?
Po długiej chwili milczenia Moist zaryzykował pytanie:
— A jest?
— Nie zgadza się pan? Wspanialsze niż gdziekolwiek w mieście, jak słyszałem.
— Naprawdę? — Moist rozejrzał się nerwowo. — Czy trzeba tu przychodzić w jakichś wyznaczonych godzinach?
— Zwykle w godzinach pracy banku, ale grupy wpuszczamy po wcześniejszym umówieniu.
— Wie pan… Odnoszę wrażenie, że ta rozmowa jakoś mi ucieka…
Bent skinął ręką w stronę stropu.
— Chodzi mi o to wspaniałe sklepienie — wyjaśnił. — Słowo pochodzi od dawnego określenia „cudze łoże”, czyli przeciwieństwo podłoża.
— Ach… Tak? No rzeczywiście! — ucieszył się Moist. — Wie pan, nie zdziwiłbym się, gdyby nie była to wiedza powszechna.
I wtedy Moist zobaczył jarzącego się nad podłożem Chlupera.
Rozdział trzeci
Moist widywał dmuchane i gięte szkło, i zachwycał się maestrią ludzi, którzy je wytwarzają — tak zachwycać się może tylko człowiek, którego jedynym talentem jest naginanie słów. Niektórzy z tych geniuszy prawdopodobnie pracowali tutaj. Ale pracowali również ich odpowiednicy z hipotetycznej Drugiej Strony — dmuchacze szkła, którzy oddali dusze jakiemuś stopionemu bogu, w zamian za umiejętność formowania szkła w spirale, przecinające się butelki i kształty wydające się całkiem bliskie, a równocześnie w pewnej odległości. Woda bulgotała, pluskała i… tak, chlupała w szklanych rurach. Pachniało solą.
Bent szturchnął Moista i wskazał mu nieprawdopodobny drewniany wieszak, po czym bez słowa wręczył mu długi, ceratowy żółty płaszcz i sztormowy kapelusz. Sam włożył już na siebie podobny kostium i w magiczny sposób wydobył skądś parasol.
— To Bilans Płatniczy — poinformował, gdy Moist wciągał płaszcz. — Nigdy nie wychodzi, jak trzeba.
Gdzieś rozległ się trzask i spadła na nich chmura kropelek wody.
— Widzi pan? — dodał Bent.
— A co to robi? — zapytał Moist.
Bent przewrócił oczami.
— Demony wiedzą. Bogowie podejrzewają. — Podniósł głos. — Hubercie! Mamy gościa!
Dalekie pluski zabrzmiały mocniej i na granicy szklanego gąszczu pojawiła się jakaś postać.
Słusznie czy nie, Hubert jest jednym z tych imion, którym nadaje się kształt. Oczywiście, mogą istnieć wysocy i szczupli Hubertowie, Moist pierwszy gotów był to przyznać, ale ten Hubert miał kształt właściwego Huberta, inaczej mówiąc, był niski i pulchny. Miał też rude włosy, według doświadczeń Moista nietypowe dla Huberta modelu standardowego. Rosły z głowy gęsto i prosto, jak szczecina na szczotce, a na wysokości mniej więcej pięciu cali wyglądały jak przycięte sekatorem i wyrównane na gładko. Można by na nich postawić talerz.
— Gościa? — powtórzył Hubert nerwowo. Miał na sobie długi biały fartuch z pełną ołówków kieszenią na piersi. — Cudownie! Niewielu tutaj zagląda!
— Naprawdę? — zdziwił się Moist.
— Hubercie, to jest pan Lipwig — przedstawił go Bent. — Jest tutaj, żeby… dowiedzieć się czegoś o nas.
— Jestem Moist — powiedział Moist, zrobił krok naprzód i wyciągnął rękę.
Hubert popatrzył na nią i uścisnął ostrożnie.
— Och… Przykro mi, że pana ochlapało, ale nie trafił pan na nas w najlepszej formie, panie Lipwick — powiedział.
— Doprawdy? — spytał Moist, wciąż uśmiechnięty.
Jak te włosy mogą się trzymać tak prosto? — zastanawiał się. Używa kleju czy jak?