Słońce radości wzeszło na twarzy Huberta. Topsy miała rację, pomyślał Moist. Jestem dobry w działaniu na ludzi.
— Teraz wykazany przez Chlupera… — szepnął Hubert. — Napiszę o tym pracę!
— Albo możesz popracować nad pisaniem — zgodził się Moist i serdecznie uścisnął mu dłoń. — No dobrze. Panie Bent, wyrywamy się stąd.
Kiedy szli już szerokimi schodami w górę, Moist odezwał się znowu:
— Jakie pokrewieństwo łączy Huberta z obecnym prezesem?
— Jest bratankiem — odparł Bent. — Ale skąd…
— Zawsze interesują mnie ludzie — odparł Moist, uśmiechając się do siebie. — No i są jeszcze te rude włosy, naturalnie. A dlaczego pani Lavish trzyma na biurku dwie kusze?
— Rodzinne pamiątki, proszę pana — skłamał Bent.
Było to świadome, bezczelne kłamstwo i musiało mu zależeć, by tak było odebrane. Rodzinne pamiątki… I śpi w swoim gabinecie… No dobrze, jest inwalidką, ale ludzie zwykle robią to w domu…
Nie zamierza wychodzić z tego pokoju. Pilnuje się… I bardzo pilnuje tego, kto wchodzi do środka.
— Czy ma pan jakieś zainteresowania, panie Bent?
— Starannie i uważnie wykonuję swoją pracę, proszę pana.
— No tak, ale co pan robi wieczorami?
— Jeszcze raz sprawdzam wyniki w swoim gabinecie, proszę pana. Liczenie… sprawia mi satysfakcję.
— Dobrze pan sobie z nim radzi, prawda?
— Lepiej niż pan sobie wyobraża.
— No więc jeśli odkładam dziewięćdziesiąt trzy dolary i czterdzieści siedem pensów rocznie przez siedem lat, na dwa i ćwierć procent odsetek, to ile…
— 715,90 dolara, przy rocznej kapitalizacji, proszę pana — odpowiedział spokojnie Bent.
Tak… I dwa razy znałeś dokładną godzinę, myślał Moist. Nie patrzyłeś na zegarek. Jesteś szybki w liczeniu. Nieludzko szybki, być może…
— Żadnych wakacji? — zapytał głośno.
— Zeszłego lata wybrałem się na pieszą wyprawę do głównych banków Überwaldu, proszę pana. To było bardzo pouczające.
— Musiała trwać całe tygodnie… Dobrze, że potrafił się pan oderwać!
— To łatwe, proszę pana. Panna Drapes, która jest starszą księgową, pod koniec każdego dnia roboczego wysyłała na adresy moich kwater sekary z zakodowanymi dziennymi transakcjami. Mogłem więc przejrzeć je przy strudlu po kolacji i natychmiast przesłać dobre rady i instrukcje.
— Czy panna Drapes jest cennym członkiem zespołu?
— Istotnie. Swoje obowiązki wykonuje starannie i gorliwie. — Bent urwał, gdy stanęli na szczycie schodów. Odwrócił się i spojrzał wprost na Moista. — Pracowałem tu przez całe życie, panie Lipwig. Niech pan uważa na rodzinę Lavishów. Pani Lavish jest z nich najlepsza. To wspaniała kobieta. Pozostali… są przyzwyczajeni do stawiania na swoim.
Stara rodzina, stare pieniądze… Z tych rodzin… Moist usłyszał odległy zew, jakby pieśń skowronka. Powracał i drażnił go za każdym razem, kiedy — na przykład — widział na ulicy przybysza z innego miasta, z mapą i zdziwioną miną, który krzyczał wręcz, by uwolnić go od pieniędzy metodą uprzejmą i trudną do wyśledzenia.
— W sposób niebezpieczny? — spytał.
Bent wydawał się nieco urażony taką bezpośredniością.
— Nie reagują dobrze na rozczarowanie, proszę pana. Wie pan, próbowali uznać panią Lavish za osobę nienormalną.
— Naprawdę? W porównaniu z kim?
Wiatr dmuchał przez miasto Wielkiej Kapusty, które lubiło nazywać siebie Zielonym Sercem Równin.
Nazywano je Wielką Kapustą, ponieważ tutaj znajdowała się Największa Kapusta Świata, a mieszkańcy nie byli specjalnie kreatywni w kwestii nazw. Ludzie wędrowali całe mile, by zobaczyć ten cud, wchodzili do jej betonowego wnętrza, wyglądali przez okienka, kupowali zakładki z liści kapusty, kapuściany atrament, kapuściane koszulki, figurki Kapitana Kapusty, starannie wyrzeźbione z kalarepy i kalafiora pozytywki odgrywające „Piosenkę Zjadacza Kapusty”, dżem z kapusty, kalarep-portera i zielone cygara ze świeżo wyhodowanych odmian kapusty, zwijane na udach miejscowych dziewcząt, zapewne dlatego, że to lubiły.
Na przybyszów czekały radości Kapuścianego Świata, gdzie bardzo małe dzieci mogły krzyczeć z przerażenia, widząc wielkie głowy Kapitana Kapusty i jego przyjaciół, Klauna Kalafiora i Billy’ego Brokuła. Na starszych gości czekał Instytut Badań Kapusty, nad którym zawsze wisiał zielony obłok. Po zawietrznej rośliny były dość dziwaczne i czasem odwracały się, by spojrzeć na przechodzących.
Potem… Jak lepiej zachować ten dzień w pamięci, niż pozując do obrazka na prośbę czarno odzianego mężczyzny z ikonografem, który uwieczniał szczęśliwe rodziny i obiecywał oprawiony, kolorowy obrazek przesłany wprost na ich adres, za cenę zaledwie trzech dolarów, przesyłka wliczona, jeden dolar zaliczki na pokrycie kosztów, jeśli będzie pan tak miły, muszę przyznać, że ma pani wspaniałe dzieci, może pani być z nich dumna, nie ma co, i och, zapomniałem powiedzieć, że jeśli nie będą państwo zachwyceni obrazkiem w ramce, mogą państwo nie wysyłać żadnych więcej pieniędzy i nie będziemy już wspominać o sprawie?
Porter z kalarepy był na ogół całkiem niezły, a jeśli chodzi o matki, nie istnieje coś takiego jak przesadne pochwały ich dzieci, a co prawda mężczyzna miał zęby, które wyglądały, jakby próbowały uciec mu z ust, ale przecież nikt nie jest doskonały, zresztą co mieli do stracenia?
Do stracenia był jeden dolar, a te się sumowały. Kto powiedział, że nie da się oszukać człowieka uczciwego, sam nie był uczciwy.
Mniej więcej przy siódmej rodzinie strażnik zaczął z daleka okazywać zainteresowanie, więc człowiek w przykurzonej czerni demonstracyjnie zanotował nazwisko i adres klienta, po czym oddalił się powoli i zniknął w zaułku. Tam cisnął zepsuty ikonograf na stos odpadków, gdzie go znalazł — to był tani model i chochliki dawno wyparowały — i już miał ruszyć dalej przez pola, kiedy zobaczył azetę niesioną wiatrem po ulicy.
Dla człowieka utrzymującego się tylko ze swojej pomysłowości azeta jest bardzo użyteczna. Można ją wcisnąć pod koszulę, żeby osłonić piersi od wiatru. Można nią rozpalić ognisko. Osobom wymagającym pozwala oszczędzić sobie codziennego sięgania do łopianu czy innych roślin o szerokich liściach. No i w ostateczności można ją przeczytać.
Tego wieczoru dmuchał coraz mocniejszy wiatr. Człowiek w przykurzonej czerni rzucił pobieżnie okiem na pierwszą stronę, po czym wcisnął arkusz pod kamizelkę.
Zęby próbowały mu coś powiedzieć, ale nigdy ich nie słuchał. Można zwariować, jeśli zacznie się słuchać swoich zębów.
Kiedy wrócił do Urzędu Pocztowego, Moist sprawdził rodzinę Lavishów w „Kim jest kto”. Rzeczywiście należeli do klasy zwanej „starymi pieniędzmi”, co oznaczało, że zarobili je tak dawno, by ciemne czyny, które napełniły ich kufry, stały się historycznie nieistotne. Zabawne, że człowiek zwykle trzyma w tajemnicy ojca rabującego na gościńcach, ale przy kieliszku porto przechwala się praprapradziadkiem będącym handlarzem niewolników. Czas zmienia wrednych drani w łobuzów, a łobuz to słowo z błyskiem w oku i właściwie nic wstydliwego.
Byli bogaci od wieków. Kluczowymi graczami obecnego miotu Lavishów — poza Topsy — byli przede wszystkim jej szwagier Marko Lavish i jego żona, Capricia Lavish, córka znanego funduszu powierniczego. Mieszkali w Genoi, jak najdalej od pozostałych Lavishów, co było bardzo Lavishową decyzją. Po nich szli pasierbowie Topsy, bliźniaki Cosmo i Pucci, urodzeni — podobno — zaciskając małe rączki na gardle tego drugiego, jak prawdziwi Lavishowie. Żyli także liczni dodatkowi kuzyni, ciotki i genetyczni pieczeniarze, a wszyscy obserwowali się nawzajem jak koty. Z tego, co słyszał, rodzina tradycyjnie zajmowała się bankowością, ale ostatnie pokolenia, niesione długoterminowymi inwestycjami i starożytnymi funduszami powierniczymi, rozszerzyły działalność na wydziedziczanie i rujnowanie siebie nawzajem, czym zajmowali się z wyraźnym entuzjazmem i podziwu godnym brakiem litości. Przypomniał sobie ich obrazki na stronach towarzyskich „Pulsu”, wsiadających albo wysiadających z lśniących powozów; nie uśmiechali się za bardzo, na wypadek gdyby uciekły im pieniądze.