No… dobra. A teraz… utknąłem?
Od rynny dzieliły go niecałe trzy stopy. Świetnie. Powinno się udać. Przenieść obie dłonie na nowy uchwyt, rozhuśtać się ostrożnie, złapać rynnę lewą ręką… i powinienen się przeciągnąć nad przepaścią. Potem to zwykła…
Gołąb był nerwowy. Dla gołębi to podstawowy stan istnienia. I tę właśnie chwilę wybrał, by sobie ulżyć.
No… dobra. Poprawka: teraz obie dłonie ściskają bardzo śliski gwóźdź.
Niech to…
Wtedy, ponieważ nerwowość przebiega między gołębiami szybciej niż golas przez klasztor, zaczął spadać lepki deszcz.
Są takie chwile, kiedy w głowie pojawia się myśclass="underline" „Gorzej już być nie może”… I wtedy z dołu dobiegło wołanie:
— Kto tam jest?!
Dzięki ci, młotku. Ale prawdopodobnie mnie nie widzą, myślał. Ludzie patrzą z dobrze oświetlonego dziedzińca, ich nocne widzenie jest w strzępach. Tylko co z tego? Wiedzą, że tu jestem.
No… dobra.
— W porząsiu, szefuniu, zaliczyłem wpadkę! — krzyknął.
— Złodziej, co? — nadpłynęło pytanie z dołu.
— Niczego nie tknąłem, szefuniu. Ale przydałaby mi się pomoc, szefuniu.
— Jesteś z Gildii Złodziei? Gadasz jak oni…
— Nie ja, szefuniu. Zawsze mówię do ludzi: szefuniu, szefuniu.
Niełatwo byłoby spojrzeć w dół, ale dochodzące odgłosy sugerowały, że podchodzą stajenni i woźnice. To raczej nie pomoże. Woźnice większość złodziei spotykali na pustych traktach, gdzie zbóje rzadko tracili czas na dobre dla mięczaków propozycje w stylu „Pieniądze albo życie”. Kiedy więc któregoś złapali, radośnie łączyli zemstę ze sprawiedliwością za pomocą poręcznego kawałka ołowianej rury.
W dole zabrzmiały jakieś pomruki i najwyraźniej osiągnięto porozumienie.
— Zrobimy tak, panie Okradaczu Poczty! — zahuczał przyjazny głos. — Zaraz wejdziemy do budynku, jasne, i opuścimy ci linę. Lepiej się chyba nie da, co?
— Pewno, szefuniu.
Był to nieodpowiedni przyjazny ton. Był tak przyjazny, jak słowo „koleś” w zdaniu „Na mnie patrzysz, koleś?”. Gildia Złodziei płaciła dwadzieścia dolarów nagrody za żywego nieakredytowanego złodzieja. A istniało… och, jak wiele sposobów pozostawania żywym, kiedy zawloką tam człowieka i wyleją go na podłogę.
Uniósł głowę. Okno mieszkania naczelnego poczmistrza znajdowało się wprost nad nim.
No… dobra…
Ręce i ramiona mu zdrętwiały i bolały równocześnie. Słyszał turkot wielkiej windy towarowej wewnątrz budynku, stuk prowadzącej na dach klapy, kroki na dachu. Poczuł linę opadającą mu na ramię.
— Łap ją albo spadaj — usłyszał z góry, kiedy początkowo nie udało mu się jej pochwycić. — W ostatecznym rachunku na jedno wyjdzie.
Śmiechy w ciemności…
Mężczyźni mocno pociągnęli linę. Sylwetka wspinacza zawisła w powietrzu, odbiła się od muru i spadła z powrotem. Tuż poniżej parapetu brzęknęło tłuczone szkło i lina wysunęła się pusta. Członkowie ekipy ratunkowej spojrzeli po sobie.
— Wy dwaj do drzwi frontowych i tylnych. Ale już! — polecił woźnica, który szybciej się orientował. — Wyprzedźcie go! Zjedźcie windą! Reszta — wykurzymy go stąd! Przeszukamy piętro po piętrze!
Tupiąc, zbiegli po schodach i ruszyli korytarzem. Mężczyzna w szlafroku wysunął głowę zza drzwi któregoś z pomieszczeń, popatrzył na nich zdumiony i warknął:
— Coście za jedni, do licha? Dalej, gońcie go!
— Ach tak? A pan coś za jeden? — zainteresował się stajenny, który przystanął i spojrzał na intruza podejrzliwie.
— To pan Moist von Lipwick! — zawołał z tyłu woźnica. — Naczelny poczmistrz!
— Ktoś wpadł przez okno i wylądował między… to znaczy prawie na mnie wylądował! — krzyknął mężczyzna w szlafroku. — Uciekł tym korytarzem! Dziesięć dolarów dla każdego, jeśli go złapiecie! A w ogóle to nazywam się Lipwig.
To by ich pchnęło do biegu, ale stajenny znów się odezwał podejrzliwie:
— Powiedz pan „szefuniu”, co?
— O co ci chodzi? — zdziwił się woźnica.
— Bo ma głos całkiem podobny do tamtego — odparł stajenny. — I jest zasapany!
— Zgłupiałeś? — zirytował się woźnica. — To przecież naczelny poczmistrz! On ma tu piekielny klucz! Ma wszystkie klucze! Dlaczego, do demona, miałby się włamywać do własnej poczty?
— Uważam, że trzeba sprawdzić jego pokój.
— Naprawdę? No a ja uważam, że co robi pan Lipwig, żeby się trochę zasapać w swoim własnym pokoju, to jego sprawa. — Woźnica mrugnął do Moista znacząco. — I wychodzi mi jeszcze, że dziesięć dolców na głowę właśnie nam ucieka, bo jesteś dupkiem. Bardzo przepraszam, sir — zwrócił się do Moista. — Jest nowy i brakuje mu manier. Zostawimy pana teraz — dodał, dotykając czoła w sposób jego zdaniem wyrażający szacunek. — I jeszcze raz przepraszamy za wszelkie niedogodności, jakie mogliśmy sprawić. A teraz biegiem, nicponie!
Kiedy zniknęli mu z oczu, Moist wrócił do pokoju i starannie zaryglował za sobą drzwi.
No cóż, pewne talenty jednak zachował. Lekka sugestia, że ma w pokoju kobietę, stanowczo przesądziła sprawę. A poza tym przecież naprawdę był naczelnym poczmistrzem i naprawdę miał wszystkie klucze.
Do świtu została najwyżej godzina. I tak już na pewno nie zaśnie. Równie dobrze może oficjalnie wstać i utrwalić swoją reputację człowieka pracowitego.
Mogli zwyczajnie zestrzelić go z tej ściany, myślał, wybierając koszulę. Mogli zostawić go, żeby sobie wisiał, i obstawiać, kiedy spadnie; to byłoby podejście ankhmorporskie. Miał zwyczajne szczęście, że postanowili przyłożyć mu sprawiedliwie raz czy dwa, zanim go wrzucą do skrzynki listowej Gildii Złodziei. A szczęście przychodzi do tych, którzy robią dla niego miejsce…
Rozległo się potężne, a jednocześnie wciąż uprzejme pukanie do drzwi.
— Jest Pan Przyzwoity, Panie Lipwig? — zahuczał głos.
Niestety tak, pomyślał Moist, a głośno odpowiedział:
— Wejdź, Gladys!
Gladys wkroczyła. Deski podłogi zatrzeszczały i zadygotały meble po drugiej stronie pokoju.
Gladys była golemem, osobnikiem z gliny (a ściślej mówiąc, by uniknąć zbędnej dyskusji, osobniczką) o wzroście niemal siedmiu stóp. Nosiła — bo z imieniem „Gladys” trudno było uznać golema za przedmiot, a „nosił” też nie pasuje — bardzo obszerną niebieską sukienkę.
Moist pokręcił głową. Cała ta głupia sprawa wynikła właściwie z kwestii etykiety. Panna Maccalariat, która żelazną ręką i spiżowymi płucami sprawowała władzę w urzędzie pocztowym, zaprotestowała przeciwko męskiemu golemowi sprzątającemu w damskich wygódkach. W jaki sposób panna Maccalariat doszła do wniosku, że golemy są rodzaju męskiego z natury, a nie gramatycznego przyzwyczajenia, było fascynującą zagadką, ale dyskusja z kimś takim, jak panna Maccalariat, nie prowadziła do niczego.
To wszystko, z dodatkiem jednej bardzo obszernej kretonowej sukienki, zmieniło golema w kobietę w stopniu zadowalającym dla panny Maccalariat. Co ciekawe, Gladys rzeczywiście była teraz kobietą. Nie tylko z powodu sukienki. Chętnie przebywała w towarzystwie dziewcząt pracujących w okienkach, a one przyjęły ją do swego kręgu, mimo że ważyła pół tony. Pożyczały jej nawet swoje magazyny mody, choć trudno sobie wyobrazić, co dla kogoś, kto ma tysiąc lat i oczy płonące jak otwory paleniska, mogą znaczyć wskazówki dotyczące pielęgnacji skóry zimą.
A teraz chciała wiedzieć, czy on wygląda przyzwoicie. A po czym by to poznała?
Przyniosła mu herbatę i miejskie wydanie „Pulsu”, jeszcze wilgotne spod prasy. Jedno i drugie ostrożnie położyła na biurku.