— Wiadomo, że pani Lavish ciężko chorowała — wtrącił pan Slant. — Wydaje się też, że bardzo pana polubiła, panie Lipwig. Zapisała panu swojego pieska, Pana Marudę.
— A także worek zabawek, dywaniki, kraciaste płaszczyki, osiem obroży, w tym jedną zdobioną brylantami, oraz… no, bardzo liczne inne przedmioty. — Sierżant Angua znowu zapiszczała gumową kością.
Moist zamknął usta.
— Pieska? — powtórzył głuchym głosem. — Tylko pieska? I zabawki?
— Spodziewał się pan czegoś więcej? — spytała Angua.
— Nie spodziewałem się nawet tego!
Moist spojrzał na kosz. Był podejrzanie cichy.
— Dałem mu jedną z tych jego małych niebieskich pigułek — wyjaśnił uprzejmie Nobbs. — Usypiają go na jakiś czas. Ale nie działają na ludzi. Smakują anyżkiem.
— Wszystko to jest trochę… niezwykłe, prawda? — mruknął Moist. — Ale co tu robi straż? Przez diamentową obrożę? A poza tym wydawało mi się, że testament zostaje odczytany po pogrzebie…
Pan Slant odchrząknął. Mól wyfrunął mu z ust.
— W samej rzeczy. Ale że znałem treść jej testamentu, uznałem, że przezorność nakazuje udać się spiesznie do Królewskiego Banku i niezwłocznie dopilnować najbardziej…
Przerwał. Dla zombi całe życie jest przerwą, ale tym razem zdawało się, że szuka właściwego słowa.
— …problematycznych zapisów.
— No tak, domyślam się, że pieska trzeba karmić — zgodził się Moist. — Ale nie przypuszczałbym, że…
— Ów… problem, jeśli tak go nazwiemy… to jego dokumenty.
— Nieodpowiedni rodowód?
— Nie chodzi o jego rodowód. — Slant otworzył teczkę. — Wiadomo panu, być może, iż zmarły sir Joshua zostawił Panu Marudzie jeden procent akcji banku.
Przez umysł Moista dmuchnął zimny, mroczny wicher.
— Tak — powiedział. — Wiadomo.
— Zmarła pani Lavish zapisała mu kolejne pięćdziesiąt procent. Zgodnie z tradycją banku czyni go to nowym prezesem, panie Lipwig. A pan jest jego właścicielem.
— Zaraz! Przecież zwierzę nie może posiadać…
— Ależ może, panie Lipwig, może! — zapewnił Slant z prawniczą uciechą. — Istnieją bardzo liczne precedensy. Pewien osioł został nawet wyświęcony, a żółw wyznaczony na sędziego. Oczywiście trudniejsze zawody są mniej bogato reprezentowane. Żaden koń nie pełnił jeszcze funkcji stolarza, na przykład. Ale pies będący prezesem jest dość typowy.
— To przecież bez sensu! Prawie mnie nie znała!
Lecz jakaś myśl wtrąciła natychmiast: Ależ znała! Poznała się na tobie w mgnieniu oka!
— Testament został mi podyktowany wczorajszego wieczoru, panie Lipwig, w obecności dwóch świadków i lekarza pani Lavish, który zaświadczył, że jest ona osobą zdrową na umyśle, choć nie na ciele. — Slant wstał. — Krótko mówiąc, jest legalny. Nie musi mieć sensu.
— Ale jak on może, no… prowadzić posiedzenia? Siedzenia on przecież tylko obwąchuje…
— Zakładam, że będzie je prowadził za pańskim pośrednictwem — odparł prawnik.
Od strony sierżant Anguy zabrzmiał pisk.
— A co się stanie, jeśli umrze? — zapytał Moist.
— Ach, dziękuję, że mi pan przypomniał. — Slant wyjął z teczki dokument. — Tak, mam tu napisane, że akcje zostaną rozdzielone wśród pozostałych członków rodziny.
— Pozostałych członków rodziny? Znaczy, jego rodziny? Nie sądzę, żeby miał wiele szans na jej założenie!
— Nie, panie Lipwig — odparł Slant. — Rodziny Lavishów.
Moist poczuł, że wicher staje się lodowaty.
— Jak długo żyje pies?
— Taki zwykły pies? — spytał Nobby Nobbs. — Czy pies, który stoi między bandą Lavishów i fortuną?
— Kapralu, to była niestosowna uwaga! — warknęła Angua.
— Przepraszam, sierżancie.
— Ehm… — Chrząknięcie pana Slanta uwolniło kolejnego mola. — Pan Maruda jest przyzwyczajony do sypiania w służbowym apartamencie w banku. Pan również będzie tam sypiał, panie Lipwig. To warunek tego zapisu.
Moist wstał.
— Wcale nie muszę tego robić — burknął. — Przecież nie popełniłem żadnego przestępstwa! Nie można kierować życiem ludzi zza gro… No, pan może, to oczywiste, ale ona nie…
Z teczki wyłoniła się następna koperta. Pan Slant się uśmiechał, co nigdy nie było dobrym znakiem.
— Pani Lavish napisała także tę osobistą, serdeczną prośbę do pana — rzekł. — A teraz, pani sierżant, powinniśmy chyba zostawić pana Lipwiga samego.
Wyszli, chociaż po kilku sekundach wróciła Angua i bez słowa, nie patrząc mu w oczy, podeszła do worka z zabawkami i wrzuciła tam piszczącą gumową kość.
Moist uniósł pokrywę kosza. Pan Maruda uniósł głowę, ziewnął, a potem poderwał się na poduszkach i zaczął służyć. Raz czy dwa niepewnie zamerdał ogonem, a w jego wielkich oczach zalśniła nadzieja.
— Nie patrz tak na mnie, mały — rzucił Moist i odwrócił się plecami.
List od pani Lavish zlany był wodą lawendową, leciutko doprawioną dżinem. Miała bardzo równe pismo, typowe dla starszych pań.
Drogi Panie Lipwig!
Wyczuwam, że jest Pan przemiłym i słodkim młodzieńcem, który zaopiekuje się moim małym Panem Marudą. Niech Pan będzie dla niego dobry. Był moim jedynym przyjacielem w trudnych chwilach. Pieniądze to tak pospolita kwestia w tych okolicznościach, ale suma 20 000 dolarów rocznie będzie panu wypłacana (z dołu) jako rekompensata za wypełnianie obowiązków opiekuna. Błagam, by ją Pan przyjął.
Jeśli nie, albo jeśli on umrze z nienaturalnych przyczyn, twój tyłek należy do Gildii Skrytobójców. Lord Downey otrzymał 100 000 dolarów, a jego młodzi dżentelmeni dościgną cię i wybebeszą jak łasicę, którą jesteś, mądralo!
Niech bogowie błogosławią Pana za dobroć okazaną wdowie w nieszczęściu.
List zrobił na Moiście wrażenie. Kij i marchewka… Vetinari używał tylko kija. Albo tłukł człowieka marchewką po głowie.
Vetinari! Oto człowiek, który powinien odpowiedzieć na kilka pytań…
Moistowi włoski na karku zjeżyły się ze zgrozy. Były doskonale wyćwiczone przez dziesięciolecia uskakiwania na wszelki wypadek, a teraz dodatkowo wyczulone słowami pani Lavish, wciąż odbijającymi się echem w głębi umysłu.
Coś przeleciało przez okno i stuknęło o drzwi. Ale Moist padał już na dywan, kiedy pękała szyba.
W drzwiach dygotała czarna strzała.
Moist przeczołgał się po podłodze, wyciągnął rękę, wyrwał strzałę i natychmiast padł z powrotem.
Wyszukane białe litery, niczym inskrypcja na jakimś pradawnym pierścieniu, układały się w słowa: GILDIA SKRYTOBÓJCÓW — „KIEDY LICZY SIĘ STYL”.
To na pewno strzał ostrzegawczy, prawda? Zwyczajny uprzejmy liścik. Zaakcentowanie. Na wszelki wypadek.
Pan Maruda wykorzystał okazję, by wyskoczyć z koszyka i polizać Moista po twarzy. Pana Marudy nie obchodziło, kim Moist był i co robił — chciał tylko się zaprzyjaźnić.
Moist skapitulował.
— Myślę — rzekł — że ty i ja powinniśmy iść na spacer.
Pies szczeknął z podnieceniem, podbiegł do worka z akcesoriami i szarpał go tak długo, aż przewrócił. Wtedy zniknął wewnątrz, wystawiając tylko merdający szaleńczo ogonek, a po chwili wyciągnął czerwony aksamitny psi płaszczyk z wyhaftowanym słowem „Wtorek”.
— Szczęśliwy traf, kolego — stwierdził Moist i zapiął płaszczyk, co było trudne, bo przez cały czas zalewała go psia ślina. — Ehm… Pewnie nie wiesz, gdzie jest twoja smycz, co? — zapytał, starając się nie przełykać.