Выбрать главу

A potem zwymiotował.

To było w zeszłym tygodniu. I nic się nie poprawiło.

* * *

Lord Vetinari miał czarną karetę.

Inni ludzie także miewali czarne karety.

A zatem nie każdy w czarnej karecie musi być lordem Vetinarim.

Był to istotny pogląd filozoficzny, o którym Moist — ku swemu żalowi — pod wpływem chwilowych emocji całkiem zapomniał.

Teraz emocje już opadły. Cosmo Lavish był całkiem rozluźniony, a przynajmniej starał się na takiego wyglądać. Ubierał się na czarno, oczywiście, jak robią ludzie, którzy chcą pokazać, że są bogaci. Ale prawdziwą jego ozdobą była broda.

Technicznie była to kozia bródka, podobna do noszonej przez lorda Vetinariego. Cienka linia czarnych włosów biegła po obu policzkach, skręcała w bok, by równie wąską odnogą sięgnąć pod nos, a potem spotkać się w czarnym trójkącie tuż poniżej wargi, dając w ten sposób coś, co Cosmo musiał uważać za wygląd pełen groźnej elegancji. I rzeczywiście, u Vetinariego dawało. U Cosmo ten przycięty zarost dryfował nieszczęśliwie na obwisłych policzkach, błyszczących drobnymi kropelkami potu, i czynił wąsiki praktycznie niewidocznymi. Jakiś mistrz cyrulik musiał codziennie radzić sobie z tą brodą włos po włosie, a jego praca pewnie nie stawała się łatwiejsza z powodu tego, że Cosmo wydął się nieco od czasu, kiedy zaczął się nosić w tym stylu. W życiu bezmyślnych młodych ludzi nadchodzi czas, kiedy z sześciopaków przerzucają się na kegi, ale Cosmo przerzucił się na balie tłuszczu.

A potem człowiek dostrzegał jego oczy, które wynagradzały wszystko. Miały zadumane spojrzenie kogoś, kto rozmówcę widzi już martwym.

Ale jednak nie były to oczy zabójcy, uznał Moist. Zapewne Cosmo kupował śmierć, gdy jej potrzebował. Owszem, na zbyt chyba pulchnych palcach tkwiły ostentacyjnie duże pierścienie z trucizną, ale przecież ktoś naprawdę działający w tym fachu nie nosiłby tak wielu. Prawda? Prawdziwi zabójcy nie muszą się reklamować. I dlaczego na drugiej dłoni miał elegancką czarną rękawiczkę? To styl Gildii Skrytobójców. Tak… Czyli skończył ich szkołę. Wiele dzieciaków z wyższych sfer chodziło tam z powodu edukacji, ale nie pobierało lekcji z Czarnego Sylabusa. Pewnie miał zaświadczenie od matki, stwierdzające, że jest zwolniony z zajęć sztyletowania.

Pan Maruda aż dygotał ze strachu, czy może z wściekłości. Na rękach Moista warczał jak lampart.

— Och, piesek mojej macochy — rzekł Cosmo, kiedy powóz ruszył. — Jakie to słodkie. Nie chcę marnować czasu, panie Lipwig. Dam panu za niego dziesięć tysięcy dolarów. — W gołej ręce pojawił się kawałek papieru. — Moje ręcznie spisane zlecenie wypłaty. Każdy w tym mieście je przyjmie.

Głos Cosmo brzmiał niby modulowane westchnienie — jakby mówienie sprawiało temu człowiekowi ból. Moist przeczytał:

Sumę Dziesięciu Tysięcy Dolarów proszę wypłacić panu Moistowi von Lipwigowi.

Podpis Cosmo Lavisha znajdował się częściowo na znaczku jednopensowym.

Podpisane przez znaczek… Skąd to się wzięło? Ale tę metodę widywało się coraz częściej w całym mieście. A gdyby kogoś zapytać, odpowiadał: „Bo przez to robi się legalne”. A że było tańsze niż prawnicy, więc się przyjęło.

I oto dziesięć tysięcy dolarów mierzyło prosto w niego.

Jak on śmie próbować mi dać łapówkę! — pomyślał Moist. Właściwie była to jego druga myśl, należąca do przyszłego nosiciela złoconego łańcucha. Pierwsza myśl, którą zawdzięczał dawnemu Moistowi, brzmiała: Jak on śmie próbować mi dać łapówkę tak małą!

— Nie — odparł. — Zresztą więcej dostanę za opiekowanie się nim przez parę miesięcy.

— O tak, ale moja oferta jest mniej… ryzykowna.

— Tak pan sądzi?

— Niech pan nie żartuje, panie Lipwig. — Cosmo się uśmiechnął. — Jesteśmy przecież ludźmi światowymi…

— …pan i ja, tak? — dokończył Moist. — To takie przewidywalne… A poza tym od początku powinien mi pan zaproponować większe pieniądze.

W tym momencie coś się wydarzyło w okolicach czoła Cosmo. Obie brwi zaczęły się wyginać, jak u Pana Marudy, kiedy się czemuś dziwił. Wiły się tam przez moment, po czym Cosmo zauważył minę Moista, wskutek czego klepnął się w czoło, a szybkie, groźne spojrzenie sugerowało, że reakcją na dowolny komentarz będzie nagła śmierć.

Odchrząknął.

— Za coś, co mogę mieć za darmo? — zapytał. — Bez większego trudu wykażemy, że w chwili spisywania testamentu moja macocha była obłąkana.

— Mnie wydawała się ostra jak brzytwa.

— Z dwiema naładowanymi kuszami na biurku?

— Ach, teraz rozumiem, o co panu chodzi. Gdyby jej rozum funkcjonował należycie, wynajęłaby dwa trolle z wielkimi, bardzo wielkimi maczugami.

Cosmo obrzucił Moista długim, badawczym spojrzeniem, ale Moist wiedział, że to tylko zagrywka taktyczna. Miała dać obiektowi do zrozumienia, że rozważana jest opcja solidnego skopania, lecz równie dobrze mogła oznaczać: „Powytrzeszczam na niego oczy, a w tym czasie zastanowię się, co robić”. Cosmo był może bezlitosny, ale przecież nie głupi. Człowiek w złotym ubraniu zwraca uwagę i ktoś na pewno zapamiętał, do czyjego powozu wsiadał.

— Obawiam się, że moja macocha sprowadziła na pana masę kłopotów.

— Bywałem już w kłopotach.

— Och… A kiedyż to? — Pytanie padło ostro i niespodziewanie.

Aha — przeszłość. Niedobre miejsce, by tam wracać. Moist starał się tego unikać.

— Bardzo niewiele o panu wiadomo, panie Lipwig — ciągnął Cosmo. — Urodził się pan w Überwaldzie i został pan naczelnym poczmistrzem. Pomiędzy…

— Udawało mi się przetrwać — stwierdził Moist krótko.

— Osiągnięcie godne pozazdroszczenia. — Cosmo stuknął w burtę powozu, który zaczął zwalniać. — Mam nadzieję, że nadal będzie się panu udawało. A tymczasem może przyjmie pan chociaż to…

Rozdarł zlecenie na części i rzucił Moistowi na kolana połówkę, na której znacząco nie mieściła się pieczęć Cosmo ani jego podpis.

— Po co to? — Moist podniósł papier, jednocześnie drugą ręką powstrzymując rozgorączkowanego Pana Marudę.

— Och, po prostu dowód dobrej woli — odparł Cosmo, gdy powóz się zatrzymał. — Pewnego dnia zechce pan może poprosić mnie o drugą połowę. Ale proszę zrozumieć, panie Lipwig, zwykle nie zadaję sobie trudu załatwiania spraw trudniejszym sposobem.

— Niech pan z mojego powodu nie zmienia przyzwyczajeń… — Moist szarpnął drzwiczki. Na zewnątrz był plac Sator, pełen wozów, ludzi i kłopotliwych potencjalnych świadków.

Przez chwilę czoło Cosmo znowu… robiło to coś z brwiami. Trzepnął je dłonią.

— Nie zrozumiał mnie pan, panie Lipwig. To był właśnie trudniejszy sposób. Do zobaczenia. I proszę przekazać wyrazy uszanowania pańskiej damie.

Moist odwrócił się na bruku, ale kareta już odjeżdżała.

— Czemu nie dodałeś: Wiemy, gdzie twoje dzieci chodzą do szkoły?! — krzyknął za nią.

I co teraz? Niech to demony, wpadł po szyję!

Z niedalekiej ulicy przyzywał go pałac. Vetinari powinien odpowiedzieć na kilka pytań. Jak udało mu się to zorganizować? Straż twierdziła, że Topsy zmarła z przyczyn naturalnych… Ale przecież on się szkolił na skrytobójcę, prawda? Prawdziwego. Może specjalistę od trucizn…

Moist wkroczył przez otwartą bramę, ale gwardziści zatrzymali go przy wejściu do budynku. Znał ich od dawna. Prawdopodobnie musieli zdawać egzamin na to stanowisko. Jeśli na pytanie „Jak się nazywasz?” odpowiadali niepoprawnie, zostawali przyjęci. Zdarzały się sprytniejsze od nich trolle! Ale nie dało się ich oszukać ani zagadać. Mieli listę ludzi, którzy mogą wejść, i drugą — takich, którzy muszą się najpierw umówić. I jeśli kogoś nie było na żadnej z nich, to nie wchodził.