Sacharissa zmarszczyła czoło.
— Chodzi panu o złoto?
Skąd się to wzięło? W każdym razie teraz nie wolno się cofać, bo dziewczyna rzuci się do gardła. Naprzód, cokolwiek się zdarzy. Poza tym przyjemnie jest widzieć ją w stanie szoku.
— Tak — oświadczył.
— Nie mówi pan poważnie!
Notes otworzył się natychmiast, a Moistowi język ruszył galopem. Nie dawał się zatrzymać. Byłoby miło, gdyby najpierw z nim pogadał. A tak, przejął mózg i powiedział:
— Absolutnie poważnie. Będę rekomendował lordowi Vetinariemu, żeby sprzedał je całe krasnoludom. Nie potrzebujemy go. To zwykły towar, nic więcej.
— Ale co może być warte więcej od złota?
— Praktycznie wszystko. Na przykład ty. Złoto jest ciężkie. Tyle złota, ile ważysz, to wcale nie jest dużo złota. Czy nie jesteś więcej warta?
Sacharissa na moment się spłoszyła, ku radości Moista.
— No, w pewnym sensie…
— Jedynym sensie, jaki warto uwzględniać — odparł stanowczo. — Świat pełen jest rzeczy wartych więcej od złota. Ale wydobywamy z ziemi ten nieszczęsny metal, a potem zagrzebujemy go gdzie indziej. Jaki to ma sens? Czy jesteśmy srokami? Chodzi o to, że błyszczy? Wielkie nieba, ziemniaki są warte więcej od złota!
— Z pewnością nie!
— A gdybyś była rozbitkiem na bezludnej wyspie, co byś wolała: worek ziemniaków czy worek złota?
— Owszem, ale bezludna wyspa nie jest Ankh-Morpork!
— Co tylko dowodzi, że złoto jest cenne, ponieważ tak się umówiliśmy. To tylko senne marzenie. Natomiast ziemniak zawsze jest ziemniakiem. Kawałek masła i szczypta soli, a człowiek ma posiłek. Wszędzie! Jeśli zakopiesz złoto w ziemi, zawsze będziesz się bać złodziei. Zakop ziemniak w ziemi, a w odpowiednim czasie możesz liczyć na dywidendę tysiąca procent!
— Czy mogę przez moment założyć, że chce pan oprzeć nasz system finansowy na ziemniakach? — spytała ostro Sacharissa.
Moist uśmiechnął się lekko.
— Nie. Ale za kilka dni będę rozdawał pieniądze. Wiesz przecież, że one nie lubią siedzieć na miejscu. Lubią wychodzić i poznawać nowych przyjaciół.
Ten fragment mózgu Moista, który usiłował dotrzymać kroku ustom, pomyślał: Szkoda, że tego nie notuję. Nie jestem pewien, czy wszystko zapamiętam.
Ale wczorajsze rozmowy zderzały się ze sobą w jego pamięci i tworzyły rodzaj muzyki. Nie był pewien, czy zna wszystkie nuty, lecz pojawiły się już kawałki, które mógł zanucić. Musi tylko słuchać siebie dostatecznie długo, a zrozumie, o czym właściwie mówi.
— Przez rozdawanie rozumie pan… — wtrąciła Sacharissa.
— Wręczanie ludziom. Dawanie w prezencie. Poważnie.
— Jak? Dlaczego?
— Wszystko w swoim czasie!
— Nabijasz się ze mnie, Moist!
Nie, zablokowałem się tylko, bo usłyszałem, co powiedziały właśnie moje usta, pomyślał. Nie mam pojęcia, o co chodzi, to tylko kilka przypadkowych myśli. To…
— Chodzi o bezludne wyspy — powiedział. — I dlaczego miasto nie jest taką wyspą.
— I to wszystko?
Moist potarł czoło.
— Panno Cripslock, panno Cripslock… Dziś rano wstałem, nie planując nic oprócz istotnych postępów w załatwianiu papierkowej roboty Urzędu Pocztowego. Być może, chciałem też liznąć problem specjalnego kapuścianozielonego znaczka za dwadzieścia pięć pensów. Tego, z którego wyrośnie kapusta, jeśli go zasadzić. Trudno się spodziewać, żebym w porze herbaty miał już gotową nową inicjatywę fiskalną.
— No dobrze, ale…
— Zajmie mi to czas co najmniej do śniadania.
Zobaczył, jak to zapisuje. Potem schowała notes do torebki.
— Będzie naprawdę zabawnie, prawda? — spytała.
A Moist pomyślał: Nie ufaj jej też, kiedy chowa notes. Ma dobrą pamięć.
— Poważnie mówiąc, uważam, że to dla mnie możliwość, by dokonać czegoś wielkiego i ważnego dla mojego przybranego miasta — oświadczył swym szczerym tonem.
— To jest twój szczery ton — zauważyła.
— To dlatego, że jestem szczery — zapewnił.
— Ale skoro już podniosłeś ten temat, Moist, co właściwie robiłeś ze swoim życiem, zanim obywatele Ankh-Morpork powitali cię z otwartymi dłońmi?
— Przeżywałem — odparł. — W Überwaldzie rozpadało się dawne imperium. Nie było niczym niezwykłym, jeśli przed drugim śniadaniem dwa razy zmienił się rząd. Pracowałem, gdzie mogłem, żeby jakoś się utrzymać. A przy okazji, chodziło ci pewnie o ramiona — dodał.
— A kiedy tu trafiłeś, wywarłeś takie wrażenie na bogach, że doprowadzili cię do ukrytego skarbu, abyś miał za co odbudować gmach naszej Poczty Głównej.
— Zachowuję pokorę w tej sprawie — rzekł Moist, starając się odpowiednio wyglądać.
— Ta-ak… A to przez bogów zesłane złoto było w używanych monetach z miast na Równinach…
— A wiesz, często sam po nocach się nad tym zastanawiałem. I doszedłem do wniosku, że bogowie w swej mądrości uznali, że dar powinien być natychmiast wymienialny.
Mogę tak ciągnąć, jak długo zechcesz, myślał; a ty usiłujesz grać w pokera bez kart. Możesz podejrzewać, co tylko chcesz, ale przecież oddałem te pieniądze. Owszem, przedtem sam je ukradłem, lecz zwrot też się liczy, prawda? Mam czyste konto, prawda? No, może akceptowalnie przybrudzone.
Drzwi otworzyły się wolno i do pokoju wsunęła się nerwowa dziewczyna trzymająca talerz z zimnym kurczakiem. Pan Maruda ucieszył się wyraźnie, kiedy postawiła mu go przed nosem.
— Przepraszam, mogę zaproponować pani kawę albo co? — spytał Moist, gdy dziewczyna ruszyła z powrotem do drzwi.
Sacharissa wstała.
— Dziękuję, ale nie. Terminy mnie gonią, panie Lipwig. Jestem pewna, że wkrótce znowu się spotkamy.
— Nie wątpię, panno Cripslock.
Podeszła o krok bliżej i zniżyła głos.
— Wiesz, co to za dziewczyna?
— Nie, nikogo tu jeszcze nie zdążyłem poznać.
— Więc nie wiesz, czy można jej ufać?
— Ufać?
Sacharissa westchnęła.
— To do ciebie niepodobne, Moist. Ona właśnie podała talerz z jedzeniem najcenniejszemu psu na świecie. Psu, którego niektórzy chętnie zobaczyliby martwego.
— Dlaczego miałby… — zaczął Moist.
Odwrócili się oboje. Pan Maruda wylizywał już pusty talerz, popychając go po blacie. Wydawał z siebie przy tym pełne satysfakcji „grunf-grunf”.
— Eee… trafisz do wyjścia? — spytał Moist, biegnąc w stronę sunącego po stole talerza.
— Gdybyś nie był pewien, wsadź mu palce w gardło! — rzuciła od drzwi Sacharissa z nadmiernym, zdaniem Moista, rozbawieniem.
Złapał psa i wybiegł drugimi drzwiami, za dziewczyną. Prowadziły do wąskiego, niezbyt zadbanego korytarza z zielonymi drzwiami na końcu. Dobiegały zza nich jakieś głosy.
Moist wpadł przez nie.
W małej, czyściutkiej kuchni powitała go niepokojąca scena. Dziewczyna stała oparta o stół, a brodaty mężczyzna w białym fartuchu wznosił wielki nóż. Wydawali się zaskoczeni.
— Co się dzieje?! — krzyknął Moist.
— Eee… Właśnie wbiegł pan tu przez te drzwi i krzyknął? — odpowiedziała dziewczyna. — Zdarzyło się coś niedobrego? Zawsze mniej więcej o tej porze podaję Panu Marudzie przystawkę.
— A ja szykuję główne danie — dodał brodacz i opuścił nóż na tacę. — To kurze szyjki nadziewane podrobami i jego specjalny pudding toffi na deser. A kto pyta?
— Jestem jego właścicielem — odparł Moist tak dumnie, jak tylko potrafił.