Выбрать главу

Kucharz zdjął białą czapkę.

— Przepraszam, sir, oczywiście, że to pan. Złoty strój i w ogóle… To jest Peggy, moja córka. A ja jestem Aimsbury, sir.

Moist zdołał się jakoś uspokoić.

— Przepraszam, ale wystraszyłem się, że ktoś mógłby próbować otruć Pana Marudę.

— Właśnie o tym rozmawialiśmy — zgodził się Aimsbury. — Pomyślałem, że… Ale zaraz, chyba nie chodziło panu o mnie, co?

— Nie, nie, na pewno nie! — zapewnił Moist człowieka z nożem.

— No to dobrze — stwierdził udobruchany Aimsbury. — Jest pan tu nowy, sir, to pan nie wie. Ten Cosmo raz kopnął Pana Marudę!

— On by wszystkich wytruł, jak nic! — dodała Peggy.

— Ale ja sam codziennie chodzę na rynek, sir, i sam wybieram trochę psiej karmy. Trzymam ją na dole w chłodni, a ja mam jedyny klucz.

Moist się uspokoił.

— A moglibyście zrobić szybki omlet dla mnie?

Kucharz się przeraził.

— Omlet to jajka, prawda? — upewnił się nerwowo. — Wolę się nie mieszać do gotowania jajek, sir. On zawsze w piątki dostawał jedno surowe ze stekiem tartarskim, a pani Lavish co rano wypijała dwa na surowo do dżinu z sokiem pomarańczowym. I tyle się dzieje między mną a jajkami. Mam trochę sosu ze świńskiej głowizny, gdyby miał pan ochotę. Mam też ozór, serca, kość, barani łeb, ładny kawałek karczku, płucka, żołądki, wątróbkę, cynaderki, móżdżek…

Za młodych lat Moist zapoznał się z dużą częścią tego menu. Były to właśnie takie dania, jakie powinno się podawać dzieciom, jeśli mają nabrać wprawy w kłamaniu w żywe oczy, w zręczności rąk i w sztuce maskowania. Moist chytrze ukrywał te dziwne, galaretowane kawałki mięsa pod jarzynami, osiągając przy jakiejś okazji ziemniaka wysokiego na dwanaście cali.

Zaświtało mu w głowie.

— Czy często gotowaliście dla pani Lavish? — zapytał.

— Nie, sir. Ona żyła dżinem, zupą jarzynową, porannym tomkiem i…

— Dżinem — dokończyła stanowczo Peggy.

— Czyli jesteście zasadniczo psim kucharzem?

— Dla psów, jeśli wolno, sir. Czytał pan może moją książkę „Gotowanie z głową”? — zapytał Aimsbury bez wielkiej nadziei i słusznie.

— To raczej nietypowa kariera — zauważył Moist.

— No więc, sir, pozwala mi… tak jest bezpieczniej… No więc, prawdę mówiąc sir, mam alergię. — Kucharz westchnął. — Pokaż mu, Peggy.

Dziewczyna kiwnęła głową i wyjęła z kieszeni przybrudzony kartonik.

— Proszę nie wymawiać tego słowa, sir — powiedziała i uniosła go.

Moist spojrzał.

— Zwyczajnie się nie da tego uniknąć przy gotowaniu, sir — stwierdził smętnie Aimsbury.

To nie była pora, naprawdę nie miał teraz czasu. Ale jeśli ktoś nie interesuje się ludźmi, to nie ma duszy prawdziwego kanciarza.

— Jesteście uczuleni na czo… ten produkt? — zapytał, poprawiając się w ostatniej chwili.

— Nie, sir. Na samo słowo, sir. Mogę pracować z główkami, o które chodzi. Mogę nawet to jeść. Ale dźwięk tego słowa, no…

Moist raz jeszcze spojrzał na kartonik i ze smutkiem pokręcił głową.

— Dlatego muszę omijać restauracje, sir.

— To rozumiem. A jakieś zbliżone kombinacje? Coś z snem…

— Tak, sir, rozumiem, co pan sugeruje. Próbowałem. Cios nie, trzos nek… Żadnego skutku.

— Czyli jedynie czosnek… O, przepraszam…

Aimsbury znieruchomiał, wpatrzony w pustkę.

— Bogowie, strasznie mi przykro, naprawdę nie chciałem… — tłumaczył się Moist.

— Wiem — odparła ze znużeniem Peggy. — To słowo jakby wciska się na siłę, prawda? Będzie tak stał przez piętnaście sekund, potem rzuci nożem, potem na cztery sekundy zacznie mówić płynnie po quirmsku i znowu wróci do siebie. Proszę… — Wręczyła Moistowi misę zawierającą dużą brązową grudę. — Niech pan wraca do niego z tym lepkim puddingiem, a ja się schowam w spiżarni. Jestem przyzwyczajona. I mogę usmażyć panu omlet.

Wypchnęła Moista na korytarz i zamknęła za nim drzwi.

Postawił miskę, ściągając nią natychmiastową i całkowitą uwagę Pana Marudy.

Przyglądanie się, jak pies usiłuje przeżuć duży kawał toffi, jest rozrywką godną bogów. Mieszana genealogia Pana Marudy dała mu niewiarygodną elastyczność szczęk. Teraz przewracał się radośnie po podłodze, robiąc miny jak gumowy gargulec w pralce.

Po kilku sekundach Moist wyraźnie usłyszał stuk noża wbijającego się w drewno, a po nim krzyk:

— Nom d’une bouilloire! Pourquoi est-ce que je suis hardiment ri sous cape a part les dieux?

Ktoś zapukał do podwójnych drzwi i zaraz potem wkroczył Bent. Niósł duże, okrągłe pudło.

— Apartament jest dla pana przygotowany, panie zarządco — oznajmił. — To znaczy, ściślej mówiąc, dla Pana Marudy.

— Apartament?

— Tak. Prezes ma tu apartament.

— Ach, ten apartament… Musi mieszkać nad sklepem, co?

— W samej rzeczy. Pan Slant był tak uprzejmy, że przekazał mi kopię warunków dziedziczenia. Prezes musi spać w banku każdej nocy…

— Ale mam przecież całkiem wygodne mieszkanie w…

— Ehm… To są warunki, sir. Może pan zająć łóżko, naturalnie — dodał Bent łaskawie. — Pan Maruda będzie spał w swojej tacy na dokumenty. Zresztą w niej się urodził… To taka ciekawostka.

— Mam tkwić tu zamknięty każdej nocy?

W rzeczywistości jednak, kiedy zobaczył apartament, perspektywa nie wydała mu się już taka straszna. Musiał otworzyć czworo drzwi, zanim w ogóle znalazł łóżko. Była tam jadalnia, garderoba, łazienka, osobna spłukiwana wygódka, zapasowa sypialnia, przejście do biura, stanowiącego rodzaj pomieszczenia publicznego, oraz mały prywatny gabinet. W głównej sypialni stało wielkie łoże z baldachimem i adamaszkowymi zasłonami, w którym Moist zakochał się od pierwszego wejrzenia. Natychmiast się do niego przymierzył. Łoże było tak miękkie, że czuł się, jakby leżał w wielkiej i ciepłej kałuży.

Usiadł nagle.

— Czy pani Lavish…?

— Umarła, siedząc przy biurku, zarządco — uspokoił go Bent i rozwiązał sznurek na wielkim okrągłym pudle. — Wymieniliśmy fotel. A przy okazji, jutro odbędzie się pogrzeb. Pomniejsze Bóstwa, w południe, członkowie rodziny tylko po uprzednim uzgodnieniu.

— Pomniejsze Bóstwa? To dość skromnie jak na kogoś z Lavishów.

— O ile mi wiadomo, jest tam pochowana pewna liczba przodków pani Lavish. A powiedziała mi kiedyś, w chwili gdy miała nastrój do zwierzeń, że raczej ją piekło pochłonie, niż zostanie Lavish na całą wieczność. — Zaszeleściła bibułka. — Pański kapelusz, sir.

— Jaki kapelusz?

— Przysługujący zarządcy Królewskiej Mennicy.

Bent podniósł czarny jedwabny cylinder, kiedyś zapewne lśniący, a teraz głównie wytarty. Starzy włóczędzy miewają lepsze kapelusze.

Mógłby być zrobiony tak, żeby przypominał stos dolarów. Mógłby być koroną. Mógłby być zdobiony maleńkimi, błyszczącymi od klejnotów scenkami, przedstawiającymi malwersacje przez wieki albo rozwój waluty umownej, od glutów przez małe białe muszelki i krowy, aż do złota. Mógłby mówić coś na temat magii pieniądza. Mógłby być dobry…

Czarny cylinder. Żadnego stylu. Absolutnie żadnego.

— Panie Bent, znajdzie pan kogoś, kto poszedłby do budynku Urzędu Pocztowego i przeniósł tu moje rzeczy? — zapytał Moist, spoglądając ponuro na ten wrak.

— Oczywiście, zarządco.

— Myślę, że wystarczy „panie Lipwig”, jeśli można prosić.

— Tak, sir. Oczywiście.

Moist usiadł przy ogromnym biurku i pieszczotliwie przesunął dłońmi po wytartej zielonej skórze.